Witamy po wakacjach w liceum McKinley! Społeczność uczniowska odpoczęła i jest gotowa do nowych wyzwań, Sue i Will kończą zbierać amunicję, aby móc kontynuować swoją świętą wojnę, a i świeżą krew czuć w powietrzu. Żyć, nie umierać!
Chociaż nie, wróć. Toby było za proste.
Nowy sezon rozpoczyna się dramatem. Otóż niewidzialny Matt musiał się wyprowadzić, a niestety duchowej obecności na konkursach się nie liczy. Innymi słowy nasze ulubione słowiki z Glee muszą znaleźć przynajmniej jednego samobójcę, który zgodzi się mieć przechlapane u szkolnej elity w zamian za jedną, czy dwie solówki i możliwość czczenia Rachel. Sami przyznacie, że to świetna oferta! Ale chwila, chwila, czerwony alarm! Osóbka się znalazła - jest nią Sunshine Corazón (swoją drogą to bardzo miłe nazywać się Sercem Światła Słonecznego), ale biedaczka popełnia zbrodnię okrutną i niewybaczalną. Śmie śpiewać lepiej od naszej Divy! Ta zniewaga krwi wymaga, a w tym wypadku nie tyle krwi, co traumy psychicznej na całe życie, bowiem Mademoiselle Berry zamiast do auli na przesłuchanie wysyła niczego nieświadome dziewczątko do meliny narkomanów. Słodko, czyż nie? Nic więc chyba dziwnego, że Sunshine bardzo szybko znika z korytarzy McKinley, aby zasilić szeregi Wokalnej Adrenaliny, czyli lokalnej Ciemnej Strony Mocy. Brawo, Rachel, jesteś niesamowicie przewidująca, odpowiedzialna i skuteczna!
No nic. Pani kapitan zawiodła, to może niech jaśnie wielmożny pan lider się wykaże. I wykazał... Tak na tróję z minusem. Nauczony swoim własnym doświadczeniem poszukał pod prysznicem drużyny futbolowej i wynalazł replikę Biebera z ustami karpia - Sama Evansa. Można uznać, że trafił swój na swego, bo jak się okazuje Sami rozumkiem nie grzeszy, a przynajmniej nie publicznie, ale nie przeszkadza mu to zaliczyć (przez raptem 22 odcinki!) prawie wszystkich możliwych konfiguracji randkowych ze znajomymi z klubu. No dobrze, nie będę taka. W wątku Sam/Kurt chodziło li i wyłącznie o jednostronne zauroczenie, zresztą krytykowane na wszelkie możliwe sposoby przez Pierwszego Hipokrytę Ohio (całus od maskonura dla tego, kto zgadnie o kogo chodzi!), ale Miało Miejsce. Mimo to najbardziej dziwaczny był jego związek z Santaną, która uznała za stosowne zachować w pamięci potomnych obraz przesławnych, samowych ust i napisać o nich piosenkę. Biorąc pod uwagę, że w czasie trwania sezonu przewinęły się propozycje piosenek o opasce do włosów, czy kubku to i tak brawa za ambicję. Ale ja o Samie miałam... Tyle że to już chyba wszystko, co można o nim powiedzieć. Coś tam przebąkują, że gra na gitarze, stylizuje się na surfera i zna język niebieskich potworków z Avatara, ale cała ta otoczka zanika przytłoczona masą rozterek sercowych oraz na siłę wciśniętym wątkiem trudnej sytuacji rodzinnej.
Ale, skoro już mowa o nowych nabytkach liceum, to szczególnie interesująca wydaje się być postać nowej trenerki drużyny futbolowej - Shannon Beiste przy której pan Tanaka z pierwszego sezonu wydaje się być jeszcze większym nieudacznikiem i idiotą niż był w rzeczywistości. Na swoje nieszczęście naraża się Sue i Willowi odcinając im odrobinę funduszy. I o ile naszemu drogiemu hispaniście mózg w końcu wraca i zostają z trenerką Best Friends Forever, o tyle Sue straty kilku dolarów nie wybaczyła i wybaczyć nie zamierza. A to, co najbardziej cieszy maskonura w tej całej sytuacji to to, że wreszcie mamy starcie na linii dwóch silnych i zdecydowanych kobiet, a nie jedynie niekończące się potyczki Naczelnego Postrachu Pomponiar z memejowatym szefem chóru. W końcu trochę świeżej krwi jeszcze nikomu nie zaszkodziło, czego przykładem jest przybycie miss Holly Holiday. Jest to chyba jedna z niewielu nauczycielek, które rzeczywiście potrafią uczyć, ale jak to w hamerykańskiej rzeczywistości bywa, właśnie ta umiejętność sprawia, że Holly musi z pracy w McKinley zrezygnować i szukać szczęścia gdzie indziej. A szkoda, może by się te dzieciaki w końcu trochę intelektualnie ogarnęły. A i Willowi wyszłoby na zdrowie, bo jego krótki, acz intensywny związek z Holly był zdecydowanie najlepszym, co go w życiu spotkało. Niestety, scenarzysta uparł się robić z niego Romea za trzy grosze, więc wszystkie przeciwności losu i Niedogodności muszą ostatecznie zniknąć. I cóż się dzieje w państwie amerykańskim? Tragedyja, ot co.
Jeżeli chodzi o zamieszanie personalne w McKinley to już na dobrą sprawę wszystko, jednakże grzechem byłoby nie pochylić się nad jedną z najlepszych postaci drugiego i trzeciego sezonu, i jednej z niewielu, która wciąż stara się trzymać jako-taki poziom w czwartym. Powitajmy gorąca Blaine'a Andersona, ucznia prestiżowej Akademii Dalton i niekwestionowanego lidera tamtejszego chóru. Jedyny problem jaki z nim mam to taki, że za nic nie potrafię brać go na poważnie... No bo jak mam to zrobić skoro za każdym razem, gdy widzę go na ekranie mam ochotę wypalić: You're not Blaine Anderson, but...
I nie, ja wcale nie jestem złośliwa. Po prostu nie potrafię oddzielić tych dwóch postaci granych przez Darrena Crissa i już. I Blaine, I Harry Freakin' Potter przyprawiają mnie o zbyt dużą głupawkę.
Okey, wdech, wydech, wdech... Spróbuję być poważna. Blaine naprawdę jest jednym z najmocniejszych punktów serialu. Inteligentny (jednak można!), uczuciowy i pełen dystansu do samego siebie i tego, co robi. Nic dziwnego, że został Jedyną Prawdziwą Miłością Kurta, a tumblr zwariował na punkcie Klaine. Rzeczywiście, trudno zaprzeczyć urokowi tej parki, bo razem wydają się być takimi rozkosznymi puchatymi misiami, które najchętniej by się wzięło i mocno przytuliło do serca... Matko Noc, jeszcze chwilę, a wyskoczą mi tu kucyponki tworzące tęczę. Blech. Może więc wspomnę o tym, że zanim Blaine otworzył szeroko swe oczęta i zrozumiał, że jego jedyną trÓ loff jest Kurt to musiał zbłaźnić się przed sprzedawcą odzieżowych, w którym się zauroczył?
Tak. Od razu lepiej.
Muszę przyznać, że scenarzysta bardzo mile mnie zaskoczył już na początku sezonu. Otóż komuś wreszcie się przypomniało, że oprócz Rachel, Finna, Quinn, Mercedes i Artiego są w tym chórze jeszcze inni ludzie! Allellujah i do przodu! Szczególnie cieszy mnie wyjście z cienia Mike'a, którego ruchy taneczne wprost uwielbiam, a i szanuję za inteligencję i lojalność wobec przyjaciół. Można stworzyć ciekawą postać męską? Można! Co prawda za pierwszym razem przeżyłam szok, gdy nasz sympatyczny Azjata wypowiedział zdanie złożone, ale był to szok jak najbardziej plusowy i szczęśliwy. Niestety, nie można mieć wszystkiego, więc szanse Mike'a na zostanie liderem tej grupki wariatów były małe, zwłaszcza, gdy dowiedzieliśmy się, że biedak śpiewać raczej nie umie. Ale jako że pokazał to w sposób przekomiczny i przecudowny, czyli za pomocą Sing! z musicalu Chorus Line to w moim osobistym rankingu wyprzedza Finna, Sama i Artiego o lata świetlne. Tak trzymać!
Kolejnym sympatycznym akcentem jest postać Brittany, która wreszcie jest kimś więcej niż stylowym dodatkiem do Quinn. Cóż, nasza mała Britt jest taką słodką owieczką o niewielkim rozumku, która w trzeciej klasie liceum wciąż jest przekonana, że dzieci przynosi bocian, a kot może podkradać papierosy i je palić. Do tego ma kompleks na punkcie Britney Spears, ale dzięki super dentyście z najgorszych koszmarów Willa (no co? Wredny stomatolog odbił mu dziewczynę!) udało jej się pokonać strach i wygłosić wiekopomne zdanie, że jest lepsza od Rachel, a tak właściwie to od wszystkich pozostałych członków klubu też. Cóż, trudno się nie zgodzić, zwłaszcza gdy porówna się ich ruchy w tańcu. Niebo, a ziemia!
Jednak odkryciem sezonu zdecydowanie zostaje Santana, która równocześnie zdeklasowała Tinę w moim rankingu postaci kobiecych. Owszem, jest wredną suką. Owszem, gra na dwa fronty. Owszem, nienawidzi Rachel. I owszem, jest niebezpieczna dla otoczenia. Więc... Jak jej nie uwielbiać?! Poza tym ma naprawdę wspaniały, niesamowity i piękny głos wspomagany przez niezaprzeczalne umiejętności taneczne. No i pewność siebie, której zdecydowanie brakuje pannie R.B. Okey, może jestem stronnicza, ponieważ ubóstwiam więc latynoski temperament, a Santana jest jego ucieleśnieniem. I nie, nie przeszkadza mi to, że łatwo się unosi oraz używa słów powszechnie uważanych z wulgarne. Wcale, a wcale. Przynajmniej nie wydaje się być lalką z papieru, która tańczy tak jak jej scenarzyści zagrają.
Czas zwrócić uwagę na warstwę fabularną. Tym razem poza standardowym wyczekiwaniem na konkurs chórów, twórcy serialu załatwili nam dodatkową rozrywkę - moralitet w stylu wuja Sama. Zaprawdę, nie mogę sobie przypomnieć odcinka w tej serii, w którym nie pojawił się wątek umoralniający. Nawet jeśli trwał parę minut - musiał być! Szczególnie wkurzył mnie pod tym względem odcinek trzeci, którego jedynym celem było przekazanie, że każdy MUSI w coś wierzyć, bo bycie ateistą jest nie fajne i mało trÓ. Noż wulwa mać, Kurtowi prawie umarł ojciec! A jego przyjaciele zamiast go przytulić i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze to robią wielkie oczy, gdy ten przyznaje, że się za ojca nie modli, bo w Boga nie wierzy. Witki opadają! Nic tylko dać jednemu z drugim w twarz i nauczyć trochę empatii.
A tak w ogóle to picie alkoholu jest złe (błagam, ta domówka u Rachel była szyta tak grubymi nićmi, że grubszych się nie znajdzie. Scenarzyści zdecydowanie nie mają korzeni słowiańskich), seks przed ślubem też jest zły, mimo iż Holly tłukła do głowy, że nie, nie jest, tylko należy się zabezpieczać. Ale czego ja żądam? Zrozumienia prostego przekazu w szkole, w której uczniowie myślą, że HIV jest wywoływane przez zjedzenia ogórka? Głupiam. Musical w którym występuje transwestyta nie może być wystawiony w szkole... Serio, też nie przepadam za Rocky Horror Show, ale nie dajmy się zwariować!
Co jeszcze? Ach, no tak. Kult Wielkiego Miasta. Ogólnie przez cały sezon miałam wrażenie, że New York to jakiś mityczny bożek, patron samego El Dorado. Ja rozumiem, amerykańska mentalność, ale może bez przesady, co? Osobiście wolałabym Dublin, Oslo, albo Paryż, ale jam mieszkanka Wielkopolski, a nie Ohio, więc może się nie znam.
Co uratowało fabułę? Dwie rzeczy. Wątek rodzącego się związku Blaine'a i Kurta, który ślicznie zobrazował, że osoba homoseksualna to też człowiek, a nie UFO z czułkami oraz odcinek osiemnasty, który uczył czegoś tak nieoczywistego w amerykańskiej szkole jak szacunek do samego siebie. Tak jak nie przepadam za twórczością Lady Gagi tak tym razem muszę przyznać, że rzeczywiście coś tym dzieciakom dała. A przynajmniej sprawiła, że przez te cztery ostatnie minuty odcinka uwierzyłam, że zwrócono im mózgi i wymyślanie problemów wziętych z księżyca się nareszcie skończyło. Myliłam się, ale pomarzyć zawsze można.
Ostatni punkt programu, czyli warstwa muzyczna. Na ognie piekielne, Matko Noc i niech Ciemność się nade mną zlituje, jak ja mam to sprawiedliwie ocenić? Najbezpieczniej uznać, że było średnio, ale starano się zachować poziom pierwszego sezonu. Co nie zmienia faktu, że rozszarpię tego, kto wpadł na pomysł wykorzystania Don't Cry For Me Argentina z musicalu Evita. Nie, nie i jeszcze raz nie! Niech będzie, Rachel ma jakąś obsesję na punkcie tej sztuki i wcale jej się nie dziwię, bo jest to zdecydowanie jeden z najwspanialszych musicali wszech czasów. I właśnie dlatego nie mogę zdzierżyć jego obecności w Glee. Niektóre świętości powinny pozostać święte.
Wyładowałam się, mogę zacząć chwalić. W pamięć najbardziej zapadło mi Born This Way ze wspomnianego przeze mnie odcinka osiemnastego, które stanowiło prawdziwą perełkę. Świetnym numerem było Hell To The No, oryginalna piosenka Mercedes. Jedna z dwóch piosenek napisanych przez Glee, które mi się podobają, drugą jest Loser Like Me. Ktokolwiek naprawdę pisał te teksty jest chyba wyznawcą złotej zasady, że trochę ironii jeszcze nikomu nie zaszkodziło. A inne propozycje warte przesłuchania? Telephone i Listen, głównie dzięki wokalowi Sunshine, Me Against the Music i Toxic dla fanów Brittany, obowiązkowo Sing!, Teenage Dream i ogólnie cały repertuar Warblersów, Forget You, I've Had the Time of My Life, Make 'Em Laugh, Marry You, Sway, Thriller, Firework, Tik Tok oraz Rolling in the Deep.
Podaruję sobie komentowanie piosenek z Rocky Horror Show, bo jak wspominałam nie lubię ich, a wykonanie radosnych chórzystów zbyłam wzruszeniem ramion. Natomiast zdecydowane niewypały, wyłączając już moją nieszczęsną Evitę, to The Only Exception, Losing My Religion, Don't Go Breaking My Heart, Ohio, Merry Christmas Darling, Last Christmas (biedny George Michael), Baby i cała reszta repertuaru Justina Biebera (cały odcinek o nim? Toż to Jedna Wielka Pomyłka), My Headband (WTF?!), Dreams, Go Your Own Way oraz For Good.
Więcej piosenek nie pamiętam. Albo nie były na moje nerwy, albo zaginęły w oparach absurdu.
I to by było na tyle, lato się zbliża, New York pozostał wspomnieniem, a przed nami jeszcze dwa kolejne lata z naszymi ukochanymi bohaterami. Niestety - już nie takie zabawne i radosne. Mimo to maskonur gorąco zaprasza na część trzecią, bo warto. Spotkanie z Leprechaunem gratis!
Ocena sezonu: 6,8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz