Glee season 1, czyli dobre złego początki

Moja przygoda z Glee rozpoczęła się jakieś trzy lata temu, gdy w USA tryumfy święcił pierwszy sezon, a Tumblr dopiero zaczynał odkrywać kolejną skarbnicę pairingów. Nie przepadam za serialami amerykańskimi (Supernatural i Once Upon A Time stanowią wyjątki, które potwierdzają regułę), ale postanowiłam zaryzykować, gdyż z produkcją muzyczną nie miałam do czynienia od czasu Rebelde. Spodobało mi się, bo chociaż nigdy nie było dziełem wybitnym to miało miły klimat, nawet mnie śmieszyło i w miarę zaspokajało moje muzyczne wymagania. Potem przyszedł drugi sezon, podczas którego uśmiechałam się już mniej, ale wciąż radośnie; trzeci, gdzie waliłam facepalma za facepalmem, z wyjątkiem momentów, gdy na ekranie pojawiał się Rory... A przy czwartym ledwo powstrzymuję ochotę wywalenia laptopa przez okno i naprawdę nie wiem, czy dotrwam do finału.
Skąd taka nagła zmiana nastawienia? O tym będzie ta czteroczęściowa saga.

* * *

Historia prosta jak drut. Oto typowe liceum w Ohio (które, najwidoczniej, stanowi w USA taką dziurę pośrodku niczego), w którym zgromadziły się i wykrystalizowały wszelkie możliwe stereotypy. No ale dobra, tego można było się spodziewać. Nie rozumiem za to, dlaczego chór szkolny równa się dla większości tamtejszych uczniów z kompletną porutą i wstydem, ale dajmy scenarzystom szansę, może wytłumaczą to w czasie trwania sezonu. W każdym bądź razie nauczyciel (jeszcze) języka hiszpańskiego uznaje, że czas podreperować reputacje klubu, który w końcu ma przynosić radość, szczęście i ogólnie produkować tęczowe jednorożce. Pod swoją opiekę dostaje całą paletę postaci, które to przychodzą, to uciekają z prób popisowo trzaskając drzwiami, aby ostatecznie w atmosferze wzajemnego zrozumienia, jedności i braterstwa dotrzeć do krajowego konkursu chórów. Brzmi niezbyt skomplikowanie, prawda? I tak jest, a także moralizatorsko jak cholera, ale nie znam hamerykańskiej produkcji młodzieżowej, która nie wciskałaby oklepanych morałów wszędzie tam, gdzie to możliwe.

Tyle ogólnie o fabule, czas poznać bohaterów dramatu.
Na pierwszy plan wysuwa się mademoiselle Rachel Berry, która należy do tych postaci, które mam ochotę wysłać na miłe i przyjemne wakacje do ośrodka Hiszpańskiej Inkwizycji. Owa szesnastoletnia pannica, której ego sięga Plutona, staje się samozwańczą liderką całego klubu (co prawda w jednym odcinku rzeczywiście zostaje nią mianowana, ale tylko dlatego, że nikt inny nie jest takim samobójcą, aby pchać się do szkolnego albumu, gdyż zdjęcia chórzystów są nagminnie niszczone) i jedną z najbardziej irytujących postaci żeńskich, jakie kiedykolwiek istniały. Ogólnie uwielbiam postacie silnych, niezależnych i pewnych siebie kobiet, które nie boją się być sukami, ale Rachel taka nie jest. Jest jedynie zakompleksioną panienką, której jedyną zaletą jest naprawdę ładny głos. Oczywiście, nigdy by nie przyznała, że ma jakiekolwiek kompleksy, co to, to nie, ona jest przecież Gwiazdą, ale widać to na pierwszy rzut oka. Ktoś, kto ma obsesję na punkcie sławy i posiadania chłopaka z drużyny futbolowej, i kto wybiega fochnięty z prób tylko dlatego, że ktoś inny dostał solówkę, zdecydowanie nie ma zbyt dobrego zdania o sobie samym. Do tego dochodzi jej przekonanie o tym, że cały świat musi się kręcić tylko i wyłącznie wokół niej i jej marzenia o stania się gwiazdą Broadwayu (powiedziałabym co o tym myślę, ale nie chcę rzucać wszetecznicami). Niestety, Rachel. Nie jesteś Królem Słońce:


Jak wspominałam nasza panna Umiem Wszystko Najlepiej jest zakochana w kapitanie drużyny futbolowej, czyli drugiej postaci, którą mam ochotę zabić tępym widelcem za każdym razem, gdy pojawia się na ekranie. Finn Hudson, którego iloraz inteligencji mieści się gdzieś pomiędzy pomarańczą, a amebą, miota się po ekranie, w swoim życiu i związkach jak pijany zając, kompletnie nie mając pomysłu ani na siebie, ani na cokolwiek innego. Do tego w odcinku 20 dowiadujemy się, że jego poziom empatii i zrozumienia jest tak niski, że niżej zejść już chyba nie można. Podobno potrafi śpiewać (nie wiem, mnie nie ujął) i wraz z Rachel wykonuje wszelkie możliwe duety, zwłaszcza te najbardziej ckliwe i romantyczne, ale nie może z nią być, gdyż, jak to w hamerykańskich bajkach bywa, chodzi z kapitanką pomponiar, która na dodatek jest w ciąży. Co prawda nie z nim, a z jego przyjacielem, ale jak mówiłam Finn inteligencją nie grzeszy i nie wie, że nie wystarczy się kąpać z dziewczyną, aby ją zaciążyć. A ja myślałam, że to w Polsce edukacja seksualna jest poniżej wszelkiej krytyki. No ale w końcu dowiaduje się prawdy (nie sam, broń borze! To by wymagało użycia szarych komórek!) i zostawia biedną pomponiarę, dzięki czemu wreszcie może być z Rachel. Z którą zaraz potem zrywa, aby się pogodzić i tak w kółko.


Biedna królowa pomponiar, czyli Quinn Fabray jest także przewodniczącą klubu celibatu (WTF?!) i najprawdopodobniej najbardziej religijną osobą w całej tej szkole, która czasem wydaje się być rządzona przez pana redaktora Terlikowskiego. Ekchem, co ja miałam... A, tak. Mimo wszystko nareszcie mamy postać, którą scenarzyści obdarzyli rozumem i inteligencją, brawo! Och, oczywiście. Na początku jest typową blond jędzą, która ma za zadanie zatruwać życie naszej głównej bohaterce, będąc wspomaganą przez swoją straż przyboczną, czyli Brittany S. Pierce oraz Santanę Lopez, o których w pierwszym sezonie wiemy tylko tyle, że są zUe i lubią seks. Natomiast nasza Quinnie w miarę rozwoju akcji okazuje się być całkiem miłą, odważną  i przyjacielską bohaterką, która po prostu cierpi na chroniczną ślepotę, kiedy przychodzi do wyboru partnera. Jak nie Finn, to Noah "Puck"Puckerman, czyli typowy bad guy. Co prawda również zaspał w dniu, gdy przydzielano mózgi, ale w porównaniu ze swoim przyjacielem z drużyny jest dużo bardziej znośniejszy, jego teksty są śmieszniejsze, ładniej śpiewa i w pakiecie gra na gitarze. No i, co także liczy się na plus, potrafi okazać pewną dozę odpowiedzialności, gdy dowiaduje się, że zostanie ojcem. Przestać sypiać z dziewczynami innymi niż Quinn raczej nie zamierza, ale cóż, nie można mieć wszystkiego...


Czas może przejść do bardziej zajmujących postaci. Kurt Hummel jest tak typowym przykładem geja, że nie sposób się nie zorientować w pierwszej sekundzie z kim mamy do czynienia. W efekcie - już w owej pierwszej sekundzie zapałałam do niego wielką sympatią. Notorycznie jest dręczony przez stado ogłupiałych przez hormony orangutanów, to jest, drużynę futbolową, której poziom tolerancji dla jakiejkolwiek odmienności jest chyba jeszcze niższy niż ten prezentowany przez polskie młodzieżowe narodówki. Mimo to Kurt nie zamierza się zmieniać, wciąż nosi ubrania z pierwszych stron Vogue'a, trwa w przekonaniu, że za parę lat wspomniane wyżej orangutany będą jego pokornymi ogrodnikami, a poza tym stanowi prawdziwą konkurencję dla naszej uwielbianej Gwiazdy. No i jak tu chłopaka nie lubić?  Do tego dochodzi cudownie zarysowany wątek jego ojca, Burta, od którego wielu ludzi powinno uczyć się tolerancji. To, że jest gotów poświęcić swój nowy i szczęśliwy związek, aby obronić syna jest zdecydowanie godne pochwały i jakiegoś wyższego odznaczenia.
Wspominałam, że orientacji seksualnej Kurta nie da się nie domyślić, prawda? Otóż da się, jak udowadnia Mercedes Jones, czyli prawdziwa Diva, której głos powala na kolana. Oczywiście ostatecznie ląduje w tle, tworząc jedynie ładną otoczkę dla Rachel, bo jakżeby to, ktoś miałby wystąpić przed Mary Sue? (Na całe szczęście scenarzyści poszli po rozum do głowy, ale o tym w drugiej części). Jednak nasza Diva ma też pewien problem. Problemem tym są chłopcy, a raczej wielka potrzeba miłości, jaką odczuwa Mercedes. Biedaczka, nawet jeśli jest świadoma, że chłopak się nią bawi i tak nie chce zrezygnować ze "związku", gdyż jest szczęśliwa, że jedno z licealnych ciach zwróciło na nią uwagę. Na całe szczęście w tym wypadku na oczy przejrzała, ale problem pozostał. Co ta presja środowiska robi z ludźmi...
Jak mówiłam, Glee jest produkcją dosyć moralizatorską, więc nie mogło zabraknąć wątku niepełnosprawności. Pomysł jak najbardziej popieram, ale wykonanie... Na dwoje babka wróżyła. O ile w przypadku Jean Sylvester i Becky Jackson wszystko wydaje się być dopracowane i zapięte na ostatni guzik, a ich wątki poprowadzone z sensem, o tyle mam problem z oceną Artiego Adamsa. Współczuję mu, to jasne, bo strata władzy w nogach w wyniku wypadku musi być czymś strasznym. Do tego cenię za talent, bo każdy, kto umie śpiewać, a do tego gra na instrumentach ma u mnie gigantycznego plusa, ale sam jego charakter pozostawia w moim odczuciu wiele do życzenia. Jest czasem przemądrzały, irytujący, a część jego wypowiedzi jest zwyczajnie seksistowska, a to jak traktuje swoją dziewczynę woła o pomstę do nieba. Mogę próbować go zrozumieć, ale na pewno go nie polubię.
I tak dochodzimy do bohaterki, która najbardziej mnie w pierwszym sezonie ujęła. Tina Cohen-Chang jest uosobieniem nieśmiałości i delikatności; a ze strachu przed publicznymi wystąpieniami wmawia wszystkim, że ma problem z jąkaniem. Jej styl ubioru może wydawać się trochę kontrowersyjny (zwłaszcza wierzącemu w wampiry dyrektorowi), ale pomaga jej wyrażać siebie i jak dla mnie jest wręcz rewelacyjny, uwielbiam gothic lolity. Do tego Tina posiada naprawdę śliczny głos, chociaż nie mamy zbyt wielu okazji, aby go posłuchać (powód: Rachel). Podobno jest dziewczyną Artiego (ja bym tego związkiem nie nazwała), ale na całe szczęście w drugim sezonie idzie po rozum do głowy i definitywnie z nim kończy.
Do chóru należą także Mike Chang oraz Matt Rutherford, przy czym pierwszy doczeka się chwili uwagi dopiero w drugim sezonie, a pełnego rozwinięcia wątku w trzecim, natomiast drugiego mogłoby praktycznie nie być, bo i tak nic nie mówi, a w następnym sezonie zwyczajnie znika z pola widzenia. Na moment dołącza także Jacob Ben Israel, który nie posiada najmniejszego talentu wokalno-tanecznego, a przez większość czasu jest po prostu jednym wielkim wrzodem na tyłku całego klubu. Wniosek? Nie ufajcie dziwakom z mikrofonem.


Oczywiście, chór nie byłby chórem bez opiekuna. William Schuester jest typowym nauczycielem, który zaprzedał duszę swojej pracy i misji pomagania młodzieży. Prowadzi zajęcia z hiszpańskiego i jeszcze potrafi się tym językiem posługiwać (jak dowiemy się w sezonie trzecim, nauczanie w szkole cofa w rozwoju), a że w swoich uczniowskich latach był gwiazdą glee, także nic dziwnego, że marzy o tym, aby przywrócić temu klubowi świetność. Przy czym nie wiem, czy to zamierzone działanie scenarzystów, czy wpadka przy pracy, ale jeżeli chodzi o dobór partnerek jest równie głupio-ślepy jak jego uczniowie. Po pierwsze jego żona, Terri, która wzorem Jej Wysokości Marii I Krwawej ma urojoną ciążę i we wszystkim widzi zagrożenie dla swojego małżeństwa (ludzi na stosach jeszcze nie pali, ale czasem wygląda tak, jakby miała wielką ochotę zacząć). Kwalifikuje się tylko i wyłącznie na specjalistyczne leczenie, i dzięki wszelkim Bogom, że naprawdę nie zaciążyła, bo posiadanie takiej matki byłoby skazą na psychice niewinnego dziecka. Twórcy jednak nie chcieli być chyba zbyt okrutni, podnieśli Willowi klapki z oczu i doprowadzili do rozwodu, całą jego uwagę koncentrując na szkolnej pedagog, Emmie Pillsbury, która przynajmniej zdaje sobie sprawę z tego, że ma problem sama ze sobą. Jej obsesja na punkcie czystości mogłaby zawstydzić samego detektywa Monka, a nieumiejętność podjęcia jakiejkolwiek rozmowy na temat seksu powinna ją chyba dyskwalifikować w zawodzie, a przynajmniej w pracy w liceum, ale jak widać w Ameryce wszystko przejdzie. Cóż, przynajmniej jest słodka.
A antagoniści? Na pierwszym miejscu stoi trenerka pomponiar, Sue Sylvester, która w wieku dwudziestu dziewięciu lat osiągnęła już wszystkie możliwe tytuły i wciąż chciała więcej. Tak dokładnie nie wiadomo, dlaczego nienawidzi szkolnego chóru. A gdy nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Bo, jak powszechnie wiadomo, grupka rozchichotanych panienek w kusych spódniczkach nie może przeżyć bez dietetyka, armatek śniegowych, własnego świętego Mikołaja, czy czego tam jeszcze trenerka nie wymyśli. Toć to elementarne, Watsonie! No dobrze, ja tu ironizuję, a prawda jest taka, że Sue definitywnie stanowi jeden z najmocniejszych punktów programu. Cudownie pokazane są jej relacje z siostrą, wpływ jaki ma na dyrektora i uczniów, a niektóre z jej tekstów powinny zapisać się złotymi literami w historii serialów. Wreszcie prawdziwa herszt baba, która mówi, co myśli i nie boi się brać tego, co jej się należy!


Gdzieś w tle przewijają się także trener drużyny futbolowej, Ken Tanaka, który jest zwyczajnie zazdrosny o Willa i jego kontakty z Emmą; były opiekun chóru, Sandy Ryerson, który co najwyżej może się przyśnić w nocy w ramach wyjątkowo obrzydliwego koszmaru oraz Jesse St. James, obrzydliwy typek, który śmiał związać się z Rachel i ją wykorzystać! Don Juan z bożej łaski, jak on w ogóle śmia... A nie, chwila, wróć. Obraziłam Don Juana. Kajam się.

 Wypadałoby powiedzieć jeszcze parę słów o piosenkach. Nie będę ukrywać, nie znam się na popie, a jakikolwiek rap wywołuje u mnie reakcje, których lepiej nie opisywać, bo to niegrzeczne. Nic więc dziwnego, że większość repertuaru Glee zbywam wzruszeniem ramion, bo ni mnie on ziębi, ni grzeje. Nie mogę jednak zaprzeczyć, że część utworów jest zdecydowanie lepsza od pierwowzorów, między innymi Rehab, Mercy, Bust Your Windows, Last Name, Defying Gravity (chociaż osobiście wolę wersję śpiewaną jedynie przez Kurta, niż tą, którą zaprezentowano na wizji), Crush, Don't Rain on My Parade, Vogue, Tell Me Something Good, czy To Sir, With Love. Nie można też zapomnieć o Don't Stop Believin, które stało się wizytówką całego serialu i to nie bez powodu. Jest zdecydowanie najlepszą piosenką całego sezonu, doskonale wyćwiczoną i zinterpretowaną. Mogę też uznać za pewien sukces wersję  You're the One That I Want, ale głównie dlatego, że całe Grease uważam za jeden wielki niewypał, i nie istnieją chyba śpiewacy, którzy mogliby tą piosenkę wykonać gorzej niż w oryginale.
Zdarzyły się też, niestety, utwory, których w żadnym wypadku nie powinno się wykonywać w tym serialu. Po prostu nie wypada. Już pominę On My Own, bo przy odrobinie dobrej woli mogę uznać, że pasowało do sytuacji, a i głos Lei Michele świetnie wpasowuje się w melodię (chociaż przełknięcie Rachel wykonującej partie Eponine trochę czasu mi zajęło). Myślę przede wszystkim o Taking Chances Celine Dion, Maybe This Time oraz Cabaret z musicalu Cabaret, Somebody To Love oraz Bohemian Rhapsody Queen, Total Eclipse of the Heart z The Dance of Vampires, a także repertuaru Bonnie Tyler, I dreamed a dream z Les Mis oraz One U2. To nie są zwykłe piosenki - to legendy. I czy naprawdę warto silić się na ich przerabianie, aby podnieść trochę prestiż serialu młodzieżowego?


Ostatecznie, pierwszy sezon Glee to po prostu lekka i przyjemna komedyjka muzyczna, co jakiś czas przeplatana nutką dramatu, coby nie było za nudno. Postacie zachowują się w sposób tak bezdennie głupi, że aż sztuczny, sytuacje w szkole naszych bohaterów podchodzą pod absurd nie z tego świata, a część bohaterów została porwana przez UFO i pozbawiona rozumów, ale, co dziwne, nie psuje to w jakiś szczególny sposób przyjemności z oglądania. Każdy jest w stanie znaleźć tu coś dla siebie, czy to ulubionego bohatera, czy też piosenkę. Póki co - jak najbardziej polecam, jako bardzo radosny i niezły odmóżdżacz. 

Ocena sezonu: 8/10

The Emperor's Wife, czyli zaginiony brylant kinematografii

Znalezienie The Emperor's Wife to zadanie trudne. Wydaje się, jakby ten film zapadł się w otchłanie Internetu, będąc dostępnym dopiero po pokonaniu setek pułapek, dziwnych poleceń, instalacji i Odyn wie czego jeszcze. Ot, misja dla Indiany Jonesa wspomaganego przez Jamesa Bonda i całą Drużynę Pierścienia. Sama na poszukiwaniach straciłam ponad trzy godziny, aby ostatecznie dorwać wątpliwej jakości wersję (sic!) z rosyjskim lektorem (sic! x2). Jednocześnie po raz pierwszy w życiu spotykam się z sytuacją, gdy napisy są na zawołanie, a samego filmu ani widu, ani słychu.


Jeżeli w tym momencie ktoś poczuł przemożną potrzebę sprawdzenia na filmwebie, o co ja się tak właściwie biłam, to uderzy go w oczy informacja, że Żona Imperatora jest mulistym dnem dnów, oscylującym gdzieś w granicach niezbadanych czeluści Rowu Mariańskiego. Nic, czym warto by sobie zawracać głowę, a najlepiej to w ogóle o tym tytule nie wspominać i udawać, że nigdy nie powstał. Proste?
Niekoniecznie.
Nie jestem osobą, która traktuje opinie użytkowników filmwebu jako wyznacznik jakości filmu,  gdyż, nie będę ukrywać, jeżeli zgadzam się z ich werdyktem w jednym przypadku na dziesięć to jest dobrze.  Nie uważam się za jakoś specjalnie wymagającego widza, po prostu jeżeli idę na typowy odmóżdżacz, gdzie krew leje się strumieniami, ludzie spadają z dwudziestego piętra i przeżywają, a zmutowane pszczoły opanowują świat to oceniam go w kategorii odmóżdżaczy, a nie całości dorobku kinematografii jako takiej. I tu jest pies pogrzebany, bo mam wrażenie, że większość oceniających spodziewała się po Żonie właśnie takiego epickiego odmóżdżacza, najlepiej wzorującego się na Hamerykańskich produkcjach, gdzie jest więcej efektów specjalnych niż popcornu na całej sali kinowej. Niestety - nie ten film.



Przyjrzyjmy się więc zarysowi fabuły. Oto mamy dość sporych rozmiarów Cesarstwo, zapewne leżące gdzieś w Europie, podzielone na siedem prowincji. Jak to zwykle w bajkach bywa Cesarstwem rządzi Cesarz (tym razem w ubraniu... przynajmniej przez większość filmu) wraz z Cesarzową, którą wydaje się kochać całym sercem, żyją ze sobą szczęśliwie, koniec baj... A nie, jednak nie koniec. Otóż złe i niedobre prawo Cesarstwa stanowi, że jeśli w ciągu siedmiu lat od dnia zawarcia małżeństwa Cesarzowa nie pocznie następcy tronu to jej miejsce ma zająć nowa klacz rozpłodowa, o pardon, władczyni. A co ze starą? Cóż, biorąc pod uwagę, że w najlepszym razie zostaje wygnana to podejrzewam, że full pakiet obejmuje wakacje w hotelu Więzienie oraz spotkanie pierwszego stopnia ex-cesarskiej szyi z mieczem.
A wracając do głównego nurtu wydarzeń, oto szósta rocznica ślubu, a następcy jak nie było, tak nie ma, a i prognozy na przyszłość nie są zbyt łaskawe. Czas znaleźć kandydatkę na następczynię, wszak zostanie Cesarzową to nie takie hop siup, potrzeba trochę czasu na naukę:



W każdym bądź razie... Cesarz, który zdecydowanie do powtórnego ożenku się nie pali, wybiera zbiegną córkę Gubernatora zbuntowanej prowincji. Dziewczęcia nigdy na oczy nie widział, a do momentu ślubu mu nie będzie wolno, ale kto by się przejmował takimi szczegółami, skoro uroczystość i tak ma się nie odbyć? Najlepiej zwalić wszystko na głowę zaufanego Szambelana i mieć nadzieję, że jakoś to będzie.
Ostatecznie otrzymujemy prawdziwy czworokąt namiętności między Cesarzem, Cesarzową, Szambelanem i buntowniczą pretendentką do tronu. A nawet dochodzimy do momentu, kiedy czworokąt staje się pięciokątem, gdy do akcji wkracza zakochany w pretendentce rebeliant. Robi się gorąco... I jest gorąco aż do ostatniej minuty.



Zwolennicy akcji pędzącej na łeb na szyję będą zawiedzeni, nie ukrywam. Ten film jest Wolny. Akcja rozwija się powoli, kamera pracuje powoli, wszystko idzie jakby w zwolnionym tempie, jakby ktoś przedawkował środek usypiający. W żadnym jednak razie nie jest to zarzut, wręcz przeciwnie! Właśnie ta powolność, tak inna od tego, co aktualnie serwują nam filmy, czaruje i zniewala. Pozwala nam lepiej zrozumieć bohaterów, to jacy są, czego pragną, co nimi kieruje. Nie ma tu także Ciemnej Strony Mocy, Tego Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać, ani żadnego Złego Wezyra. Postacie są trudne w ocenie, wielowymiarowe, a widz sam do końca nie wie, komu życzyć zwycięstwa w tej niecodziennej, czteropionowej partii szachów.
W tym miejscu należało by wreszcie powiedzieć coś o aktorach. Zacznijmy więc od Szambelana, czyli Jonathana Rhys-Meyersa, który co prawda wygląda niesamowicie dziwacznie w jasnych włosach, ale w żadnym wypadku nie przeszkadzają one jego kunsztowi aktorskiemu. O ile w przypadku Jackmana i Crowe'a brak jakiejkolwiek mimiki twarzy był zarzutem, o tyle tutaj... Wow. Jonathan praktycznie przez 99% filmu ma na twarzy ten sam wyraz uprzejmego, zimnego zainteresowania, który idealnie pasuje do jego postaci. Szambelan wydaje się być całkowicie wyprany ze wszystkim emocji i całym sercem oddany tylko jednej rzeczy - prawu Cesarstwa.
A skoro już o Cesarstwie mowa, to czas oddać parze cesarskiej, co cesarskie. Max Beesley, z którym spotkałam się po raz pierwszy oraz Rosana Pastor, która należy do panteonu moich ulubionych aktorek, zagrali w taki sposób, że tylko rozbijać u ich stóp czerwony dywan. Nareszcie filmowa para między którą naprawdę czuć chemię! Rzeczywiście, gdybym była Cesarzem i miała taką żonę to samo wspominanie o jakiej nowej młódce doprowadzałoby mnie pewnie do szału. Jednak, jeżeli mam być szczera, Rosana wybija się na tle swojego partnera, chociaż to może mieć coś wspólnego z kreacją ich bohaterów. Ambitna i pełna temperamentu Cesarzowa zawsze będzie ciekawsza od obojętnego wobec wszystkiego Cesarza.
A na deser nasza mała buntowniczka Sabah, czyli Leticia Dolera, którą będę musiała się bardziej zainteresować. Już pomijając to, że jest przepiękną dziewczyną  to dodatkowo ma łatwość gry. Jej bohaterka jest dziwaczna, buntownicza, czasem zachowuje się wręcz tak, jakby przedawkowała parę rzeczy, a mimo to młodziutka Leticia radzi sobie z ukazaniem tych wszystkich twarzy Sabah. Z urokiem i wdziękiem porcelanowej lalki, która pożyczyła pazury od tygrysa szablozębnego. Mrrau.



I jak tu zakończyć? Jeżeli ktoś ma anielską cierpliwość poszukiwacza, lubi kino europejskie, lekką fantastykę i postacie, których nie da się jednoznacznie ocenić - zapraszam do oglądania, na pewno się nie zawiedzie. Jeżeli nie, niech lepiej nie traci czasu i nerwów, szkoda zdrowia. Ot, taka prawda.

Ocena ogólna: 9/10



Les Miserables 2012, czyli wyjątkowo nędzni Nędznicy

Właściwie to nie wiem od czego powinnam zacząć.
Może od moich gratulacji dla reżysera, pana Toma Hoopera. Jest pierwszym twórcą filmowym, który doprowadził mnie do szczerego płaczu z rozpaczy. A później do łkania pełnego ulgi, że oto ponad dwugodzinny koszmar dobiegł końca.
Ale chwila, jak to? Jaka rozpacz, jaki koszmar?! Toć mówimy o filmie nominowanym do ośmiu Oscarów! Niestety, Les Miserables to tylko kolejny dowód na to, że członkowie Amerykańskiej Akademii Filmowej powinni przejść na emeryturę. Bo przepraszam, ale gwałt na genialnym, cudownym i nieziemskim musicalu, który w tym roku skończy 28 lat, zasługuje nie na Oscara, ale na to, aby spuścić na niego zasłonę milczenia.
Tak szczerze to nawet nie wiem, jak to traktować. Reżyser i scenarzysta wydają się miotać i sami chyba nie byli pewni, czy ekranizują musical, czy może książkę Victora Hugo, a piosenki wstawiają ot tak, żeby było ładniej i ciekawiej. Ostatecznie nie wiadomo, czy efekt końcowy porównywać do dzieła Claude'a Michaela Schönberga i Herberta Kretmera, francuskiej wersji Alaina Boublila i Jeana Marca Natela,  powieści, wcześniejszych jej ekranizacji, a może przedstawienia z ROMY? 
Zdecydowałam się na porównanie łączone. Bo skoro twórcy nie wiedzieli, co robią, to niech teraz odpowiadają. Kolejność według piosenek, ale nie nad każdą będę się rozwodzić, bo nie mamy chyba tyle czasu antenowego.

Zapraszam do porównywania utworów:

1. Prologue: [10 rocznica]; [25 rocznica]; [ROMA]; [Hiszpania]; [Film]
Mamy zastępy galerników, opowiadających o swoim cierpieniu. Powinno nas  to chociaż trochę poruszyć, prawda? Ale zostawmy teorię. Film dostarcza nam scenę niezwykle widowiskową, z masą efektów, ale to wszystko. Work Song nie wzbudza żadnych emocji, a Javert po prostu sobie stoi w miejscu, patrzy takim wzrokiem, jakby coś go bolało i wygląda jak przerośnięty Papa Smerf, a nie budzący grozę stróż prawa.
I tu następuję rozmowa Javerta i Jeana... Oni swoje, muzyka swoje. I przepraszam, ten silny, wyprany już z emocji i drżący z nienawiści Jean przedstawia się w sposób, jakby chciał przeprosić za to, że śmie żyć?! Jackman, co ty wyprawiasz?! A Rusell Crowe chyba zostawił swoją męskość i zdecydowanie na planie Gladiatora, bo inaczej nie potrafię wyjaśnić tej bezpłciowości jego kwestii.
Cięcie i wreszcie coś na plus, bo oto mamy scenę rodem ze skandynawskiego dramatu. Góry, samotny wędrowiec, który podpiera się kijem... I gdyby tylko Jackan się nie odezwał dostalibyśmy prawdziwą perełkę. Ogólnie wycięłabym wszystkie kwestie z następnych kilku sekwencji i zostawiła same migawki z życia Jeana po uwolnieniu.
Ale uwaga! Wreszcie trafiliśmy na kogoś, kto potrafi śpiewać! Owacja na stojąco dla Colma Wilkinsona, odtwórcy roli biskupa Digne! W tym miejscu jeszcze wierzyłam, że może jeszcze coś z tego wyjdzie, i nawet byłam w stanie się uśmiechać. Chociaż ludzie, którzy chyba nigdy nie mieli do czynienia z językiem francuskim, a teraz próbują mówić z francuskim akcentem dobijają mnie nieprzerwanie. Dopiero za trzecim odsłuchaniem zrozumiałam, że żołnierz prowadzący Jeana mówi "monsieur", a nie "mon señor". 
Jęczenie Jackmana w kaplicy pominę milczeniem. Mogę, prawda? 





8 lat (i 3 złamane ołówki) później...

2. At the End of the Day: [10 rocznica][25 rocznica]; [ROMA]; [Film]

Pomijając partie Anne Hathaway, o której jeszcze zdążę się naprodukować, całość piosenki wypada na plus. Nie wiem, kto dobierał statystów, ale większość z nich śpiewa lepiej od odtwórców głównych ról. To chyba nie tak miało być. I przepraszam, wiem, że teraz będę się niesamowicie czepiać, ale ta sukienką w którą wcisnęli Anne tak pasuje do biedaczki, która ledwo wiązała koniec z końcem, jak pięść do nosa. Dosłownie.
Jednym zdaniem, gdyby wyciszyć, gdy Anne, Jackman i aktor grający nadzorcę otwierali usta do śpiewu, byłby to jeden z najlepszych numerów całego filmu. 
Niestety, teraz nie mam jak posłużyć się porównaniem, bo scena rozmowy Jeana z Javertem, jaka miała miejsce w tym momencie, nie jest przewidziana w musicalu i stanowi chyba taki timey-wimey rodem z Doctora Who, brakuje tylko Tardis. Ale, jak przekonamy się jeszcze niejeden raz, kolejność piosenek losowała chyba maszyna z Lotto, więc nic w tym dziwnego. Ale wracając, przez całą scenę (cały film, ale kto by się przejmował) błagałam, aby Jackam i Crowe skończyli śpiewać, bo ani jednemu, ani drugiemu zwyczajnie to nie wychodzi. A zdziwienie na twarzy Javerta, gdy Jean podniósł wóz zaiste było szczerze i chwytające za serce...



Tja.


3. Lovely Ladies: [10 rocznica]; [25 rocznica]; [Broadway]; [ROMA]; [Film]
Czy ktoś mi wyjaśni sens zmian, jakie wprowadzono w tej piosence?! Bo ja tego sensu nie widzę. Ale trzeba przyznać, że kolejny raz partie śpiewane przez chór nie zawiodły. A i chyba po raz pierwszy wykorzystano przewagę kina nad teatrem - pokazano ogolenie głowy Fantine oraz wyrwanie jej zębów... Ale co z tego, że za nic jej nie współczuję?! Jest, coś tam pieje (lub, jak twierdzą fani zakochani w Anne po tym seansie, śpiewa), ale ja jej nie kupuję. Nie ma w niej tej wewnętrznej mocy, tego światła, którym powinna promieniować Fantine, nawet po swoim upadku. Mamy skrzywdzoną kobietę, płaczącą i samotną... I w sumie można podsumować ją wzruszeniem ramion. Przykro mi.


4. I dreamed a dream: [10 rocznica]; [25 rocznica]; [ROMA][Film]
Och no, no, no!


Kolejna rzecz, której nie rozumiem to przeniesienie I dreamed a dream. Że niby wyśpiewane przez kobietę już upadłą jest bardziej wzruszające? Chwytające za serce? Może i by było, gdyby zostało zaśpiewane. Nie wyrecytowane, nie wypłakane, nie wypiane, a Zaśpiewane. Wiem, to może być trochę trudne słowo dla niektórych. I błagam, Anne, na drugi raz nie próbuj wyciągać dźwięków. To będzie mniej bolało i widza, i ciebie. 

A co najzabawniejsze to już chwilę później, przy Fantine's Arrest dowiadujemy się ze zdziwieniem, że Anne jednak potrafi śpiewać, tak samo jak Crowe, lepiej późno niż wcale! Niestety, to jedyne miejsce w całym filmie, kiedy to pokazują. 
A! I wytłumaczmy coś sobie. Jean i Javert to dwaj SILNI i ZDECYDOWANI mężczyźni, gotowi bronić swoich racji aż do śmierci. I bardzo emocjonalnie przeżywający każde spotkanie z tym drugim. Tymczasem mamy już ich czwartą rozmowę, a emocji jak nie było, tak nie ma. Obaj wydają się być tak znudzeni całą sytuacją, że na miejscu reżysera zwyczajnie kopnęłabym ich w tyłki i stwierdziła, że albo wezmą się wreszcie w garść, albo niech spadają. Bo nie wierzę, że nie istnieją znani aktorzy filmowi, którzy potrafią śpiewać. (Antonio Banderas, Jonathan Rhys-Meyers, Robert Downey Junior... Mówią coś panu te nazwiska, panie Hooper?).

5. Who Am I: [10 rocznica]; [25 rocznica]; [ROMA]; [Gdynia]; [Film]

...
...
...
... zwracam honor Anne. Przy TYM twoje I dreamed a dream to wykonanie godne Koncertu Noworocznego w Wiedniu. Przepraszam, nie jestem w stanie tego skomentować bez rzucania wszetecznicami. Niech ktoś zabierze Jackmana z ekranu, błagam! BŁAGAM!
(Już pominę to, że naprawdę powinni się zdecydować, czy ekranizują musical, czy książkę. Nie da się zrobić wszystkiego za jednym zamachem). 
I jeszcze jedno. Hugo na żadnej ze stron swoje powieści nie robił z Javerta idioty. Kretzmer, gdy pisał dla niego piosenki, również nie. Więc czemu mam nieustanne wrażenie, że Jean potyka się z encyklopedycznym idiotą?! 

6. Castle on a Cloud: [10 rocznica]; [25 rocznica]; [Broadway]; [ROMA]; [Film]

O, balsamie dla mych uszu! Tak jak nigdy nie lubiłam tej piosenki, tak dziś jest mym wybawieniem! Isabelle Allen ma zaprawdę uroczy, czarodziejski głosik, i jest drugą osobą w całym filmie, która naprawdę zrobiła na mnie wrażenie. Nie dramatyzuje, nie łagodzi wydźwięku piosenki, po prostu jest naturalna. I zaprawdę, uwierzyłam w jej krzywdę, strach i marzenie o kimś, kto by ją pokochał.

7. Master of the House: [10 rocznica]; [25 rocznica]; [ROMA]; [Film]

CO TO MA BYĆ?!!!



Nie ma właściwych słów krytyki, one po prostu nie istnieją. Mniej by mnie bolało serce, gdyby zwyczajnie wycięto tą piosenkę, niż zrobienie z niej TEGO. Przyrzekam, że jeśli kiedykolwiek spotkam Cohena osobiście to dosadnie wytłumaczę mu co myślę o jego "zdolnościach" wokalnych. Przykro mi, ale Les Miserables to nie Borat! A chociaż Thenardier i jego żona są postaciami wybitnie komicznymi to.. Ekchem. Chyba inaczej rozumiemy komizm, monsieur Cohen. 

Dziękuję pani Helenie Bonham Carter za próbę uratowania tego Titanica, niestety, tu chyba nawet wszystkie dziewięć Muz by nie pomogło. Naprawdę, okrutnie ją skrzywdzono dając takiego partnera. Że tak zacytuję madame Thenardier:
Master of The House? 

Isn't worth my spit! 
A tak swoją drogą, skoro twórcy już tak bardzo chcieli wstawić do filmu małą Eponine, to czemu nigdzie nie widzę także Azelmy, hm?
I potwierdzam to, co napisałam już powyżej. Isabelle jest chyba najlepszą i najmniej pretensjonalną aktorką w całym filmie, a niby to dzieci głosu nie mają...

8. Suddenly: [Film]

Przepraszam, muszę coś sprawdzić...
Aha. Dopisano piosenkę do najlepszego musicalu w historii tylko po to, aby Jackman mógł sobie posmędzić o odrodzonej nadziei.
Ta piosenka jest tak obrzydliwie tkliwa, że aż nie ma na nią słów. Już pominę to, że do fabuły nie wnosi NIC. Nabieram podejrzenia, że powstała tylko i wyłącznie po to, aby zgarnąć tę cholerną nominację do Oscara. Jak tak bardzo komuś zależało na statuetkach to trzeba było stworzyć swój własny musical, a nie żerować na czyimś geniuszu!

9. Stars: [10 rocznica]; [25 rocznica]; [ROMA]; [Film]

Kolejne przemeblowanie - nic już mnie chyba nie zdziwi. 
Tak całkiem prywatnie to ujęcia Crowe'a na tle Notre Dame, który kojarzy mi się z kolejną musicalową perełką, są wręcz niesmaczne. Naprawdę nie obraziłabym się, gdyby w tamtym momencie jego postać się potknęła, runęła w dół, a cała ta tragifarsa zakończyła. 


9 lat później (ołówków do łamania już brak):

10. Look Down[10 rocznica]; [25 rocznica][Szwecja][Film]

Gdyby nie zerowa energia przy "Follow me!", Daniel Huttlestone zostałby niekwestionowanym królem tego musicalu. Najpierw mała Cosette, teraz Gavroche, aż zaczynam żałować, że wszystkich roli nie oddano dzieciom. To by była przynajmniej pewna innowacja. (I zmiany w partii Gavroche'a też nie rozumiem. Scenarzysta chce mnie wykończyć). 
A teraz, żeby nie było, że tylko ja się czepiam, oddajmy na chwilę głos panu Hugo:
Enjorlas (...) był bogatym jedynakiem. Był to czarujący młodzieniec, który potrafił stawać się strasznym. Był anielsko piękny. Rzekłbyś - srogi i dziki Antinous. Widząc zadumany blask jego spojrzenia, można by powiedzieć, że w jakimś poprzednim wcieleniu przeszedł apokalipsę rewolucji. Miał jej tradycje w sobie, jakby był jej świadkiem. Znał najdrobniejsze szczegóły tej wielkiej sprawy. Natura kapłańska i żołnierska, niezwykła u młodzieńca. Był on wierzący i wojujący; (...) postać świeżo upieczonego maturzysty, tę minę pazia, długie, jasne rzęsy, szafirowe oczy, gęste i rozrzucone włosy, różowe policzki, świeże usta, ładne zęby, (...), zdumiony i groźny wzrok.
Ekhem:



Nie kupuję go. I jestem jak najdalsza do oceniania ludzi po wyglądzie, bo gdyby Aaron potrafił śpiewać to przełknęłabym to, że rozmija się z książkowym ideałem tak bardzo, jak to tylko możliwe. Niestety, nie potrafi.
Po przerażająco długiej chwili z "Enjorlasem" w roli głównej, kamera wreszcie robi najazd na Samathę Barks, czyli odtwórczynię roli Eponine. I chociaż wiem jak doskonałą jest aktorką to zastanawiam się, czy strach jej w oczach jest tylko zagrany, czy też jest po prostu przerażona tym, co zrobiono z musicalem.
 Wow! Wreszcie scena, która od początku do końca mi się podoba, chociaż została dopisana do oryginalnego scenariusza! Merci Samatha, merci Eddi. (Ogólnie momenty Eponine/Marius są najmocniejsze i chyba tylko dzięki nim nie załamałam się kompletnie).

11. The ABC Cafe/ Red and Black[10 rocznica]; [25 rocznica]; [ROMA]; [Film]
Już miałam dobry humor, a tu wraca podróbka anioła rewolucji. Niech mnie ktoś zabije, błagam.
Znów - statyści najlepsi. A Killiana (odtwórca Combeferre'a) albo Fra (Courfeyrac) mam ochotę wyściskać. Czemu żaden z nich nie został Enjorlasem?! 
Marius natomiast trzyma poziom, i naprawdę nie wiem, czemu tylu ludzi wieszało na Eddim psy. Owszem, nie jest genialny, ale nie ma się też ochoty krzyczeć: "Jonas, wróć!". Do tego dochodzi całkiem przyjemny dla ucha głos i sympatyczna buźka; jestem na "tak".

12. In My life/ Heart Full of Love: [10 rocznica: 1, 2]; [25 rocznica: 1, 2]; [Film]
Z jednej strony pianie Amandy mnie boli, bo to jedna z niewielu osób z tej obsady, na którą naprawdę liczyłam. Ale z drugiej, taki sposób śpiewu pasuje do tak irytującej postaci jaką jest Cosette.
Eddie i Samantha na całe szczęście stali na posterunku, i ratowali sytuację. Panie reżyserze, komuś należy się premia za odwalenie brudnej roboty.
Czy wspominałam, że kolejność scen w tym filmie jest tak dziwacznie poprzestawiana, że szlag mnie trafia?

13. On My Own[10 rocznica][25 rocznica][Norwegia]; [ROMA][Film]



Dziękuję, Samantha, dziękuję! Wreszcie, WRESZCIE, piosenka od początku do końca zaśpiewana pięknie i czysto! Tak, panie Hooper. To się nazywa doświadczenie teatralne, bo, jak widać, nie wystarczy zgarnąć masy sław, aby zrobić dobry musical. Nazwisko nie śpiewa, talent owszem.

14. One Day More: [10 rocznica]; [25 rocznica][ROMA]; [Film] 
One Minute More And I Will Be Dead.

15. Do You Hear the People Sing? [10 rocznica]; [25 rocznica]; [ROMA]; [Film]
Nie boję się tego przyznać. To mój ulubiony utwór w oryginalnej wersji. Piękny, cudowny, chwytający za serce...
Tutaj to ostatnia kropla, która przepełniła czarę goryczy i doprowadziła mnie do histerii. Bo naprawdę, może ja jestem głupia, może ograniczona, ale za nic nie rozumiem tej sceny. Nie rozumiem wizji, nie widzę najmniejszych chęci wykonania tego dobrze... Nic. Kompletne i absolutne zero.
Mina Aarona, która przywodzi na myśl jedynie młodego Wertera na sekundę przed strzeleniem sobie w łeb, będzie mi się śnić po nocach. Wniosę chyba pozew o odszkodowanie za koszmary senne.
I ach, te dwie trumny na przedzie barykady! Takie to głębokie, symboliczne i och, ach, ach!



Coś jeszcze? A, tak. Bójka ze studentami? Błagam, zostawcie Javertowi chociaż trochę godności, należy mu się!

16. A Little Fall of Rain: [10 rocznica]; [25 rocznica]; [ROMA]; [Film]
Scenarzysta musiał być pijany, gdy ustalał kolejność scen - nie ma innego logicznego wyjaśnienia tego całego galimatiasu. Co nie zmienia faktu, że po raz kolejny duet Eponine i Marius zdobywa szczyty swoich możliwości i stara się zatrzeć tragiczne wrażenie po swoich kolegach. Co najdziwniejsze - udało im się to. Na dwie minuty, ale udało.

17. Cerridwen dodaj mi siły!
Niestety, w tym momencie nie byłam już w stanie komentować poszczególnych piosenek, bo mojemu wkurwometrowi skończyła się skala i biedak pękł. Więc na koniec tej wyliczanki kilka spostrzeżeń z ostatnich parunastu minut:
a) Sceny Jean/Javert przywodziły mi na myśl wyjątkowo kiepskie yaoi. Brakowało tylko napalonych fanek w tle.
b) Drink With Me - piosenka, która ma nastrój. Którą naprawdę idzie świetnie zinterpretować i zagrać... Ale po co? Skrócona tak, że bardziej się nie da, straciła cały swój blask. Dziękuję bardzo.
c) Myślałam, że po wykonaniu Bring Him Home przez Rachel z Glee nic gorszego nie może tej piosenki już spotkać. Myliłam się.
d) Po scenie śmierci Enjorlasa nie mam już najmniejszych wątpliwości, że ten film jest tak obrzydliwie udramatyzowany, jak tylko się da.
e) Javert's Suicide zasługuje tylko na cytat z Sienkiewicza: Kończ waść, wstydu oszczędź!
f) Turning również zostało skrócone, bodajże do czterech, czy pięciu wersów. Co to, taśma się skończyła? Czas? Grrr....
g) Marius do końca trzymał poziom. Przynajmniej ktoś.
h) Epilog... EPILOG! Nareszcie!


A teraz proszę państwa, werble! Oto czas na rozdanie nagród!



Najlepszy aktor: Eddie Redmayne
Najlepsza aktorka: Samantha Barks
Najlepsza piosenka: On my Own
Objawienie roku: Isabelle Allen

Najgorszy aktor: (po długiej i burzliwej naradzie) Sacha Baron Cohen
Najgorsza aktorka: Anne Hathaway
Najbardziej zgwałcona piosenka: podwójny laur dla Master of the House oraz Do You Hear the People Sing?
Pomyłka roku: Suddenly

Ostateczna ocena: 3,5/10