Jeżeli w tym momencie ktoś poczuł przemożną potrzebę sprawdzenia na filmwebie, o co ja się tak właściwie biłam, to uderzy go w oczy informacja, że Żona Imperatora jest mulistym dnem dnów, oscylującym gdzieś w granicach niezbadanych czeluści Rowu Mariańskiego. Nic, czym warto by sobie zawracać głowę, a najlepiej to w ogóle o tym tytule nie wspominać i udawać, że nigdy nie powstał. Proste?
Niekoniecznie.
Nie jestem osobą, która traktuje opinie użytkowników filmwebu jako wyznacznik jakości filmu, gdyż, nie będę ukrywać, jeżeli zgadzam się z ich werdyktem w jednym przypadku na dziesięć to jest dobrze. Nie uważam się za jakoś specjalnie wymagającego widza, po prostu jeżeli idę na typowy odmóżdżacz, gdzie krew leje się strumieniami, ludzie spadają z dwudziestego piętra i przeżywają, a zmutowane pszczoły opanowują świat to oceniam go w kategorii odmóżdżaczy, a nie całości dorobku kinematografii jako takiej. I tu jest pies pogrzebany, bo mam wrażenie, że większość oceniających spodziewała się po Żonie właśnie takiego epickiego odmóżdżacza, najlepiej wzorującego się na Hamerykańskich produkcjach, gdzie jest więcej efektów specjalnych niż popcornu na całej sali kinowej. Niestety - nie ten film.
Przyjrzyjmy się więc zarysowi fabuły. Oto mamy dość sporych rozmiarów Cesarstwo, zapewne leżące gdzieś w Europie, podzielone na siedem prowincji. Jak to zwykle w bajkach bywa Cesarstwem rządzi Cesarz (tym razem w ubraniu... przynajmniej przez większość filmu) wraz z Cesarzową, którą wydaje się kochać całym sercem, żyją ze sobą szczęśliwie, koniec baj... A nie, jednak nie koniec. Otóż złe i niedobre prawo Cesarstwa stanowi, że jeśli w ciągu siedmiu lat od dnia zawarcia małżeństwa Cesarzowa nie pocznie następcy tronu to jej miejsce ma zająć nowa klacz rozpłodowa, o pardon, władczyni. A co ze starą? Cóż, biorąc pod uwagę, że w najlepszym razie zostaje wygnana to podejrzewam, że full pakiet obejmuje wakacje w hotelu Więzienie oraz spotkanie pierwszego stopnia ex-cesarskiej szyi z mieczem.
A wracając do głównego nurtu wydarzeń, oto szósta rocznica ślubu, a następcy jak nie było, tak nie ma, a i prognozy na przyszłość nie są zbyt łaskawe. Czas znaleźć kandydatkę na następczynię, wszak zostanie Cesarzową to nie takie hop siup, potrzeba trochę czasu na naukę:
W każdym bądź razie... Cesarz, który zdecydowanie do powtórnego ożenku się nie pali, wybiera zbiegną córkę Gubernatora zbuntowanej prowincji. Dziewczęcia nigdy na oczy nie widział, a do momentu ślubu mu nie będzie wolno, ale kto by się przejmował takimi szczegółami, skoro uroczystość i tak ma się nie odbyć? Najlepiej zwalić wszystko na głowę zaufanego Szambelana i mieć nadzieję, że jakoś to będzie.
Ostatecznie otrzymujemy prawdziwy czworokąt namiętności między Cesarzem, Cesarzową, Szambelanem i buntowniczą pretendentką do tronu. A nawet dochodzimy do momentu, kiedy czworokąt staje się pięciokątem, gdy do akcji wkracza zakochany w pretendentce rebeliant. Robi się gorąco... I jest gorąco aż do ostatniej minuty.
Zwolennicy akcji pędzącej na łeb na szyję będą zawiedzeni, nie ukrywam. Ten film jest Wolny. Akcja rozwija się powoli, kamera pracuje powoli, wszystko idzie jakby w zwolnionym tempie, jakby ktoś przedawkował środek usypiający. W żadnym jednak razie nie jest to zarzut, wręcz przeciwnie! Właśnie ta powolność, tak inna od tego, co aktualnie serwują nam filmy, czaruje i zniewala. Pozwala nam lepiej zrozumieć bohaterów, to jacy są, czego pragną, co nimi kieruje. Nie ma tu także Ciemnej Strony Mocy, Tego Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać, ani żadnego Złego Wezyra. Postacie są trudne w ocenie, wielowymiarowe, a widz sam do końca nie wie, komu życzyć zwycięstwa w tej niecodziennej, czteropionowej partii szachów.
W tym miejscu należało by wreszcie powiedzieć coś o aktorach. Zacznijmy więc od Szambelana, czyli Jonathana Rhys-Meyersa, który co prawda wygląda niesamowicie dziwacznie w jasnych włosach, ale w żadnym wypadku nie przeszkadzają one jego kunsztowi aktorskiemu. O ile w przypadku Jackmana i Crowe'a brak jakiejkolwiek mimiki twarzy był zarzutem, o tyle tutaj... Wow. Jonathan praktycznie przez 99% filmu ma na twarzy ten sam wyraz uprzejmego, zimnego zainteresowania, który idealnie pasuje do jego postaci. Szambelan wydaje się być całkowicie wyprany ze wszystkim emocji i całym sercem oddany tylko jednej rzeczy - prawu Cesarstwa.
A skoro już o Cesarstwie mowa, to czas oddać parze cesarskiej, co cesarskie. Max Beesley, z którym spotkałam się po raz pierwszy oraz Rosana Pastor, która należy do panteonu moich ulubionych aktorek, zagrali w taki sposób, że tylko rozbijać u ich stóp czerwony dywan. Nareszcie filmowa para między którą naprawdę czuć chemię! Rzeczywiście, gdybym była Cesarzem i miała taką żonę to samo wspominanie o jakiej nowej młódce doprowadzałoby mnie pewnie do szału. Jednak, jeżeli mam być szczera, Rosana wybija się na tle swojego partnera, chociaż to może mieć coś wspólnego z kreacją ich bohaterów. Ambitna i pełna temperamentu Cesarzowa zawsze będzie ciekawsza od obojętnego wobec wszystkiego Cesarza.
A na deser nasza mała buntowniczka Sabah, czyli Leticia Dolera, którą będę musiała się bardziej zainteresować. Już pomijając to, że jest przepiękną dziewczyną to dodatkowo ma łatwość gry. Jej bohaterka jest dziwaczna, buntownicza, czasem zachowuje się wręcz tak, jakby przedawkowała parę rzeczy, a mimo to młodziutka Leticia radzi sobie z ukazaniem tych wszystkich twarzy Sabah. Z urokiem i wdziękiem porcelanowej lalki, która pożyczyła pazury od tygrysa szablozębnego. Mrrau.
I jak tu zakończyć? Jeżeli ktoś ma anielską cierpliwość poszukiwacza, lubi kino europejskie, lekką fantastykę i postacie, których nie da się jednoznacznie ocenić - zapraszam do oglądania, na pewno się nie zawiedzie. Jeżeli nie, niech lepiej nie traci czasu i nerwów, szkoda zdrowia. Ot, taka prawda.
Ocena ogólna: 9/10
Proszę maskonura, proszę się schować za maską lub nurnąć w jakieś głębiny. Bo maskonur winny! Będzie biedna Orszula teraz paczać filma!
OdpowiedzUsuń*chowa się za maską*
UsuńNurnąć nie nurnę, bo do najbliższego zbiornika wodnego daleko. Ale przecież jam w dobrej wierze działała~!