Poczekajka, czyli o Psie, który był Pandą

Wiem, że powinnam zająć się kończeniem recenzji Glee, ale niestety zanim dopracowałam posta o drugim sezonie wznowiono czwarty. A stężenie głupoty w ostatnich odcinkach sprawia, że jeszcze przez kilka dni nie będę potrafiła pisać o którejkolwiek części bez zgrzytania zębami. Żeby jednak nie było, że maskonur założył maskę i dał nura w mroźne odmęty Oceanu Arktycznego, wybierzemy się dzisiaj na wycieczkę. Ostatecznie nie wiadomo, czy wycieczka będzie wymagała użycia Tardis - autorka zarzeka się, że akcja dzieje się w teraźniejszości. Tja...



Okładka jaka jest, każdy widzi (tak na marginesie, sama autorka pozowała! Doceńmy jej trud!). Nie wygląda strasznie, prawda? Ot, standard dla romansideł. Muszę przyznać, że i mnie ta urocza, oklepana standardowość zwiodła. Wiedziałam, że będę miała do czynienia ze złą literaturą. Czytałam komentarze. Ale powiedziałam sobie: "Hej, to nie może być AŻ tak beznadziejne. Przecież nikt by nie wydał skończonych dyrdymałów!".
Mój błąd - wydał. 

Uwaga! W dalszej części będzie masa spoilerów. Inaczej nie da się pokazać choćby promila absurdalności tej książki. Jeżeli ktoś lubi masochistyczne doświadczenia i chce się na własnej skórze przekonać o geniuszu tej epokowej powieści, niech wyłączy maskonura i ściągnie sobie ebooka. Naprawdę nie polecam biegu do księgarni, prędzej do monopolowego, bo na trzeźwo może być trudno z przebrnięciem. 



Na dobry początek należałoby stwierdzić, o czym właściwie to arcydzieło literatury współczesnej prawi. I tu już zaczynają się schody, bo nawet sama autorka przyznała, że tak do końca nie wie. Niby to to o miłości, ale są też zwierzątka! I wątek złej mamy, i mHroczne dHramaty z przeszłości, i masa motywów pseudo-wiccańskich (na które poirytuję się za chwilę)! A moim skromnym zdaniem? Poczekajka jest po prostu o ograniczonej umysłowo idiotce, która studia weterynaryjne skończyła chyba tylko za sprawą ściąg i łapówek oraz o facetach, którzy od pierwszego wejrzenia stracili rozumy zakochali się w niej. A to wszystko przeplatane wkurzającymi opisami pod tytułem "jak mała Kasia wyobraża sobie wieś i czarostwo". Powinnam jeszcze dopisać "zawód weterynarza", ale niestety pani Michalak jest weterynarzem z wykształcenia, a to chyba przeraża najbardziej.


Nasza główna hirołina to Patrycja Marynowska, córka TEJ Marynowskiej, czyli pani mecenas, której krwiożerce macki rozciągają się nad całą Polską, a źródła tajne przez poufne podają, że dotarły nawet do kolegium kardynalskiego i miały wpływ na wynik konklawe. Natomiast Pati, wzór cnót wszelakich, jest kobietą samodzielną, wykształconą i wyzwoloną... Przynajmniej według autorki. Tak naprawdę mamy do czynienia z dwudziestoparoletnią pannicą o mentalności wyjątkowo irytującej pięciolatki. W wyjątkowy stupor wprawiła mnie scena, gdy bohaterka rozpacza i samotne łzy wylewa, ponieważ mamusia zakręciła kranik z pieniędzmi, gdy niesforna córunia powiedziała jej, że zamierza się wyrwać ze stolicy i zmienić swoje życie. A fuj, be, brzydka mama! Wszystko ładnie i pięknie, gdyby przez kilka poprzednich stron nie wałkowano tego, że Patrycja cierpi pod czujnym okiem rodzicielskiego Cerbera, jak to marzy o tym, aby się od niego uwolnić i móc sama rozporządzać swoim losem! Drobna niekonsekwencja, nieprawdaż? 
Ulubioną gazetką Patrysi jest Wiedźma Polska. Jasne, ludzie mają różne zainteresowania. Niestety, w tym wypadku doświadczamy próby kreowania postaci na wiccankę, może jedynie lekko niewprawioną w fachu. Nie wiem skąd u pani Michalak taki, a nie inny obraz wicca, ale wkurza mnie on nieprzeciętnie. Przepraszam bardzo, ale z kobiety, która nie widzi dziury w żywopłocie i jest absolutnie pewna tego, że na sabat leci się na miotle (skradzionej Bogu ducha winnemu dziadkowi), a wahadełko nigdy się nie myli, poza okazjami kiedy się myli (Element Komiczny! Ha. Ha. Ha.) to taka czarownica, że o kant tyłka potłuc. Wszystkie wstawki związane z zaklęciami i rytuałami są zwyczajnie głupie. Chociaż może to ja jakaś wybrakowana jestem i nie szukam przyszłego miejsca zamieszkania w szklanej kuli. Przepraszam, idę się pokajać.
Wspominałam też o wykształceniu, prawda? Nie wiem jak wam, ale mnie zawsze wydawało się, że studia weterynaryjne są raczej dosyć trudne i wymagające. Poczekajka pozbawiła mnie tych złudzeń, tutejsza pani weterynarz oficjalnie przyznaje się do tego, że wąż dla niej to zawsze była rurka pusta w środku, żubr to tylko taki tam przerośnięty psiak, a tygrys równa się kotkowi, którego potraktowano hormonem wzrostu. Owszem, sama posiadam bohaterkę, która hoduje tygrysa syberyjskiego o imieniu Puszek i nazywa go "słodkim koteczkiem", ale zdecydowanie nie jest ona wykształconym lekarzem weterynarii. Żeby nie wspomnieć o genialnym pomyśle Patrysi, który polegał na wypisywaniu recept po łacinie, aby przypadkiem wiejskie chłopy się nie zorientowały, że pani doktor nie ma bladego pojęcia o tym, co leczy. Ale brońcie Bogowie, aby się zwierzątkom cosik stało, toć wszystkie wyzdrowiały! Innymi słowy, nie ma problemu.


Główny cel życiowy Patrycji? Nie, nie Nagroda Nobla w dziedzinie medycyny. Nawet nie praca w jej uświęconym zoo! Cel jest jeden i do tego prosty - usidlić i wyjść za mąż za trÓ lovera o kryptonimie Amre. A kandydatów mamy aż trzech! Zuego Artura, jeszcze zuejszego Łukasza oraz tajemniczego Gabriela o chmurnym spojrzeniu, który miał być chyba taką współczesną wersją pana Rochestera z Jane Eyre. Przykro mi, Kasiu, do Charlotre Brontë ci daleko. 
Z całej tej grupki chyba właśnie Artur jest najbardziej strawny. Owszem, mógłby służyć za przykład w podręczniku tworzenia stereotypowego bad guya, ale właśnie dlatego wzbudza w czytelniku pewne współczucie. Naprawdę, brzydko tak pozbawiać postać jakichkolwiek pozytywnych cech i powtarzać jak mantrę: "Patrzcie! On jest Zły! Z. Ł. Y! I podpala wiatraki!". Ale na poważnie? Ot, standardowy rozpieszczony do granic gnojek, syn wpływowego tatusia, który jakimś cudem skończył studia, ale zamiast pracować spędza noce na imprezach i hulankach. Poza tym śmie wyśmiewać czytadło bohaterki i proponować jej związek! Zgiń, przepadnij ty! Niegodnyś stópek hirołiny całować! 
Kandydata numer dwa można podsumować czterema słowami: "Ja wam jeszcze pokażę!". Biedaczek, jako dzieciak był gnębiony, upokarzany, wyśmiewany i w ogóle jego życie było pełne bUlu i pozbawione nadzieJi. Jednak brzydkie kaczątko przeistoczyło się w pięknego łabędzia, na widok którego kobiety piszczą i mdleją jak nastolatki na koncercie Biebera, i obrało sobie jeden główny cel - zniszczyć i upodlić kobiecy gatunek, który śmiał go kiedyś nie doceniać! Bawi się radośnie w Don Juana do wynajęcia, który rozkocha, aby zmieszać z błotem i złamać serce na biliard maluteńkich kawałeczków. W głębi serca jednakże drzemie dusza niezrozumianego przez otoczenie odrzutka, który jest kochanym misiem-przytulisiem, i wcale, ale to wcale nie chciał być zły! To Artur go zmusił, wysoki sądzie, właśnie tak! Nie muszę dodawać, że swoje wrażliwe Ja odkrywa tylko dzięki kontaktom z Patrysią, prawda?
A na dobry koniec Jego Miłość, hrabia Gabriel Romocki, mężczyzna z przeszłością. Nazywany Holendrem z powodu przeogromnej miłości do wiatraków... Cóż, każdy z nas ma jakiś fetysz. Odsiedział swoje za pobicie Łukasza sygnetem rodowym i rozbicie głowy swojej narzeczonej o kaloryfer. Powód? Brzydki Łukasz uwiódł niewinną damulkę na dzień przed ślubem! Każdemu by nerwy przecież puściły! Teraz jednak Gabryś przeżył oczyszczenie i odkupuje swoje winy prowadząc stadninę dla koników, które uratował od śmierci. Prawdziwy rycerz w lśniącej zbroi! Oczywiście, jak to w romansidłach bywa, gra przed wszystkimi nieprzystępnego mruka, bo jakże to tak do własnych słabości się przyznać?! To nie męskie! Sobą może być tylko i wyłącznie przy Patrycji (suprajs!), ale na drodze do ich szczęścia stoi hrabiowska żona, ta sama, która zaliczyła nieprzyjemne spotkanie z kaloryferem - Janka. Wypisz, wymaluj Berta Mason! Również jest obłąkana, i również lubi niebezpieczne zabawy z ogniem. Główny powód żeby ją lubić? Nienawidzi głównej bohaterki i musi się użerać z panem hrabią. Beznadziejne życie ma kobieta.
Ostatecznie cały miłosny wątek sprowadza się do jednego:


Z naprawdę ważnych bohaterów została nam tylko Miszczyni Magii Berenika, rudowłosa wiedźma z okładki książki. Jest co prawda jeszcze Dziadek, ale jego rola polega li i jedynie na byciu mistrzem Yodą dla Patrysi i Gabrysia, nic więcej nie da się tak naprawdę o nim powiedzieć. Za to Miszczyni, ho, ho! To dopiero dziołcha! Poi bohaterkę jakimś podejrzanym czymś, co jak podejrzewam było po prostu wódką z sokiem, ale i tak jest trÓ magiczne! Przy okazji dowiadujemy się, że Pati ma bardzo mocną głowę - mniej więcej na poziomie nosorożca, który potrafi upić się szklanką lemoniady. A jak nie poi, to robi prezenty z dziwacznych amuletów, albo wróży z Tarota, przy czym i jedno, i drugie sprowadza się do powtarzania co chwilę tego samego - "Bądź wierna. Idź.". Komu? Czemu? Dokąd? Jak? Nie zdradzono. Ale przynajmniej oświecono mnie, że mój zestaw Tarota jest jakiś wybrakowany. W życiu nie wyszła mi równie głupia przepowiedni, ale ja nie jestem Miszczyniom ani Duchową Przewodniczką, gdzież mi tam do talentu wielkiej Bereniki!
A tak obiektywnie patrząc? Aż trudno stwierdzić, kto jest w większym stopniu alter ego autorki - ona, czy Patrycją. Stawiam na rozdwojenie jaźni. 


Na początku wspominałam o Tardis i to nie tylko w ramach akcji Doctor Who Everywhere. Otóż pomimo faktu, że warszawska akcja dzieje się w XXI wieku, o tyle wystarczy, aby Patrycja wyjechała na swoją zabitą dechami wieś, aby cofnąć się co najmniej o trzysta lat. Serio, obraz wsi i jej mieszkańców w Poczekajce jest zwyczajnie krzywdzącym miksem stereotypów. Wszyscy mężczyźni chodzą w beretach z antenkami i kufajkach, kobiety noszą chusty na głowach, a do ich długich spódnic tulą się umorusane dzieci (!), do nowo przybyłej starają się nie zbliżać, bo chyba chora, z miasta na wieś się przenosi! Centrum życia mieścinki natomiast jest PAB i Sklep Sporzywczy. I tym razem to nie moje ironizowanie, a fakt - tak jest napisane w książce. O Bogini, jak to dobrze, że błogosławiona miastowa przybyła, aby edukować swoich niewolni... współmieszkańców! Do tego wszyscy, dosłownie Wszyscy, nawet ksiądz po zootechnice, mówią gwarą częściej niż Boryna w Chłopach. A gdy w wyniku mniej lub bardziej prawdopodobnego zbiegu okoliczności za kierownicą autka Patrycji znalazł się jej pies, biedny pan traktorzysta zsiniał ze strachu i co sił pognał do przyjaciół, aby im opowiedzieć o Miedźwiedziu kierującym pojazdem. Witki opadają. Aż jestem ciekawa jak według pani Kasi wygląda dbanie o higienę w okolicach Poczekajki! Pewnie tak:


Na koniec chciałabym nawiązać do tytułu recenzji. Zwierzątka przewijają się w tej nieszczęsnej opowiastce co i rusz, ale lepiej żeby ich nie było. Mamy więc Pandę-psa, bo jak wiadomo czytelnik ludź głupi, i jak mu się nie będzie za każdym razem przypominać, że Panda to imię teriera rosyjskiego to zapomni, i jeszcze pomyśli, że Pati misia na spacer wyprowadza! Zresztą, nasza Panda zdążyła już być także strachliwą owcą i naćpanym koalą, więc metamorfozwierzątkiem jest niezłym. Do tego mamy krówkę, która lubi pałaszować komórki, węża-niejadka, który jest wybredny i nie lubi nikogo poza Patrycją, kurki próbujące pieskowi oczka wydłubać, jedną żyrafę Matyldę, ulubienicę księdza oraz masę żółwików i chomików. Brutus byłby zachwycony! 

Ogólna ocena: 2/10 (zostawiam sobie pole manewru, gdyż ponieważ drugi tom jest podobno jeszcze gorszy... Jeżeli to w ogóle możliwe)

Recenzja była sponsorowana przez księgarnię Black Books.

Dla chętnych - filmowe streszczenie Poczekajki, ufundowane przez samą autorkę! Tylko dla widzów o mocnych nerwach!