Glee season 1, czyli dobre złego początki

Moja przygoda z Glee rozpoczęła się jakieś trzy lata temu, gdy w USA tryumfy święcił pierwszy sezon, a Tumblr dopiero zaczynał odkrywać kolejną skarbnicę pairingów. Nie przepadam za serialami amerykańskimi (Supernatural i Once Upon A Time stanowią wyjątki, które potwierdzają regułę), ale postanowiłam zaryzykować, gdyż z produkcją muzyczną nie miałam do czynienia od czasu Rebelde. Spodobało mi się, bo chociaż nigdy nie było dziełem wybitnym to miało miły klimat, nawet mnie śmieszyło i w miarę zaspokajało moje muzyczne wymagania. Potem przyszedł drugi sezon, podczas którego uśmiechałam się już mniej, ale wciąż radośnie; trzeci, gdzie waliłam facepalma za facepalmem, z wyjątkiem momentów, gdy na ekranie pojawiał się Rory... A przy czwartym ledwo powstrzymuję ochotę wywalenia laptopa przez okno i naprawdę nie wiem, czy dotrwam do finału.
Skąd taka nagła zmiana nastawienia? O tym będzie ta czteroczęściowa saga.

* * *

Historia prosta jak drut. Oto typowe liceum w Ohio (które, najwidoczniej, stanowi w USA taką dziurę pośrodku niczego), w którym zgromadziły się i wykrystalizowały wszelkie możliwe stereotypy. No ale dobra, tego można było się spodziewać. Nie rozumiem za to, dlaczego chór szkolny równa się dla większości tamtejszych uczniów z kompletną porutą i wstydem, ale dajmy scenarzystom szansę, może wytłumaczą to w czasie trwania sezonu. W każdym bądź razie nauczyciel (jeszcze) języka hiszpańskiego uznaje, że czas podreperować reputacje klubu, który w końcu ma przynosić radość, szczęście i ogólnie produkować tęczowe jednorożce. Pod swoją opiekę dostaje całą paletę postaci, które to przychodzą, to uciekają z prób popisowo trzaskając drzwiami, aby ostatecznie w atmosferze wzajemnego zrozumienia, jedności i braterstwa dotrzeć do krajowego konkursu chórów. Brzmi niezbyt skomplikowanie, prawda? I tak jest, a także moralizatorsko jak cholera, ale nie znam hamerykańskiej produkcji młodzieżowej, która nie wciskałaby oklepanych morałów wszędzie tam, gdzie to możliwe.

Tyle ogólnie o fabule, czas poznać bohaterów dramatu.
Na pierwszy plan wysuwa się mademoiselle Rachel Berry, która należy do tych postaci, które mam ochotę wysłać na miłe i przyjemne wakacje do ośrodka Hiszpańskiej Inkwizycji. Owa szesnastoletnia pannica, której ego sięga Plutona, staje się samozwańczą liderką całego klubu (co prawda w jednym odcinku rzeczywiście zostaje nią mianowana, ale tylko dlatego, że nikt inny nie jest takim samobójcą, aby pchać się do szkolnego albumu, gdyż zdjęcia chórzystów są nagminnie niszczone) i jedną z najbardziej irytujących postaci żeńskich, jakie kiedykolwiek istniały. Ogólnie uwielbiam postacie silnych, niezależnych i pewnych siebie kobiet, które nie boją się być sukami, ale Rachel taka nie jest. Jest jedynie zakompleksioną panienką, której jedyną zaletą jest naprawdę ładny głos. Oczywiście, nigdy by nie przyznała, że ma jakiekolwiek kompleksy, co to, to nie, ona jest przecież Gwiazdą, ale widać to na pierwszy rzut oka. Ktoś, kto ma obsesję na punkcie sławy i posiadania chłopaka z drużyny futbolowej, i kto wybiega fochnięty z prób tylko dlatego, że ktoś inny dostał solówkę, zdecydowanie nie ma zbyt dobrego zdania o sobie samym. Do tego dochodzi jej przekonanie o tym, że cały świat musi się kręcić tylko i wyłącznie wokół niej i jej marzenia o stania się gwiazdą Broadwayu (powiedziałabym co o tym myślę, ale nie chcę rzucać wszetecznicami). Niestety, Rachel. Nie jesteś Królem Słońce:


Jak wspominałam nasza panna Umiem Wszystko Najlepiej jest zakochana w kapitanie drużyny futbolowej, czyli drugiej postaci, którą mam ochotę zabić tępym widelcem za każdym razem, gdy pojawia się na ekranie. Finn Hudson, którego iloraz inteligencji mieści się gdzieś pomiędzy pomarańczą, a amebą, miota się po ekranie, w swoim życiu i związkach jak pijany zając, kompletnie nie mając pomysłu ani na siebie, ani na cokolwiek innego. Do tego w odcinku 20 dowiadujemy się, że jego poziom empatii i zrozumienia jest tak niski, że niżej zejść już chyba nie można. Podobno potrafi śpiewać (nie wiem, mnie nie ujął) i wraz z Rachel wykonuje wszelkie możliwe duety, zwłaszcza te najbardziej ckliwe i romantyczne, ale nie może z nią być, gdyż, jak to w hamerykańskich bajkach bywa, chodzi z kapitanką pomponiar, która na dodatek jest w ciąży. Co prawda nie z nim, a z jego przyjacielem, ale jak mówiłam Finn inteligencją nie grzeszy i nie wie, że nie wystarczy się kąpać z dziewczyną, aby ją zaciążyć. A ja myślałam, że to w Polsce edukacja seksualna jest poniżej wszelkiej krytyki. No ale w końcu dowiaduje się prawdy (nie sam, broń borze! To by wymagało użycia szarych komórek!) i zostawia biedną pomponiarę, dzięki czemu wreszcie może być z Rachel. Z którą zaraz potem zrywa, aby się pogodzić i tak w kółko.


Biedna królowa pomponiar, czyli Quinn Fabray jest także przewodniczącą klubu celibatu (WTF?!) i najprawdopodobniej najbardziej religijną osobą w całej tej szkole, która czasem wydaje się być rządzona przez pana redaktora Terlikowskiego. Ekchem, co ja miałam... A, tak. Mimo wszystko nareszcie mamy postać, którą scenarzyści obdarzyli rozumem i inteligencją, brawo! Och, oczywiście. Na początku jest typową blond jędzą, która ma za zadanie zatruwać życie naszej głównej bohaterce, będąc wspomaganą przez swoją straż przyboczną, czyli Brittany S. Pierce oraz Santanę Lopez, o których w pierwszym sezonie wiemy tylko tyle, że są zUe i lubią seks. Natomiast nasza Quinnie w miarę rozwoju akcji okazuje się być całkiem miłą, odważną  i przyjacielską bohaterką, która po prostu cierpi na chroniczną ślepotę, kiedy przychodzi do wyboru partnera. Jak nie Finn, to Noah "Puck"Puckerman, czyli typowy bad guy. Co prawda również zaspał w dniu, gdy przydzielano mózgi, ale w porównaniu ze swoim przyjacielem z drużyny jest dużo bardziej znośniejszy, jego teksty są śmieszniejsze, ładniej śpiewa i w pakiecie gra na gitarze. No i, co także liczy się na plus, potrafi okazać pewną dozę odpowiedzialności, gdy dowiaduje się, że zostanie ojcem. Przestać sypiać z dziewczynami innymi niż Quinn raczej nie zamierza, ale cóż, nie można mieć wszystkiego...


Czas może przejść do bardziej zajmujących postaci. Kurt Hummel jest tak typowym przykładem geja, że nie sposób się nie zorientować w pierwszej sekundzie z kim mamy do czynienia. W efekcie - już w owej pierwszej sekundzie zapałałam do niego wielką sympatią. Notorycznie jest dręczony przez stado ogłupiałych przez hormony orangutanów, to jest, drużynę futbolową, której poziom tolerancji dla jakiejkolwiek odmienności jest chyba jeszcze niższy niż ten prezentowany przez polskie młodzieżowe narodówki. Mimo to Kurt nie zamierza się zmieniać, wciąż nosi ubrania z pierwszych stron Vogue'a, trwa w przekonaniu, że za parę lat wspomniane wyżej orangutany będą jego pokornymi ogrodnikami, a poza tym stanowi prawdziwą konkurencję dla naszej uwielbianej Gwiazdy. No i jak tu chłopaka nie lubić?  Do tego dochodzi cudownie zarysowany wątek jego ojca, Burta, od którego wielu ludzi powinno uczyć się tolerancji. To, że jest gotów poświęcić swój nowy i szczęśliwy związek, aby obronić syna jest zdecydowanie godne pochwały i jakiegoś wyższego odznaczenia.
Wspominałam, że orientacji seksualnej Kurta nie da się nie domyślić, prawda? Otóż da się, jak udowadnia Mercedes Jones, czyli prawdziwa Diva, której głos powala na kolana. Oczywiście ostatecznie ląduje w tle, tworząc jedynie ładną otoczkę dla Rachel, bo jakżeby to, ktoś miałby wystąpić przed Mary Sue? (Na całe szczęście scenarzyści poszli po rozum do głowy, ale o tym w drugiej części). Jednak nasza Diva ma też pewien problem. Problemem tym są chłopcy, a raczej wielka potrzeba miłości, jaką odczuwa Mercedes. Biedaczka, nawet jeśli jest świadoma, że chłopak się nią bawi i tak nie chce zrezygnować ze "związku", gdyż jest szczęśliwa, że jedno z licealnych ciach zwróciło na nią uwagę. Na całe szczęście w tym wypadku na oczy przejrzała, ale problem pozostał. Co ta presja środowiska robi z ludźmi...
Jak mówiłam, Glee jest produkcją dosyć moralizatorską, więc nie mogło zabraknąć wątku niepełnosprawności. Pomysł jak najbardziej popieram, ale wykonanie... Na dwoje babka wróżyła. O ile w przypadku Jean Sylvester i Becky Jackson wszystko wydaje się być dopracowane i zapięte na ostatni guzik, a ich wątki poprowadzone z sensem, o tyle mam problem z oceną Artiego Adamsa. Współczuję mu, to jasne, bo strata władzy w nogach w wyniku wypadku musi być czymś strasznym. Do tego cenię za talent, bo każdy, kto umie śpiewać, a do tego gra na instrumentach ma u mnie gigantycznego plusa, ale sam jego charakter pozostawia w moim odczuciu wiele do życzenia. Jest czasem przemądrzały, irytujący, a część jego wypowiedzi jest zwyczajnie seksistowska, a to jak traktuje swoją dziewczynę woła o pomstę do nieba. Mogę próbować go zrozumieć, ale na pewno go nie polubię.
I tak dochodzimy do bohaterki, która najbardziej mnie w pierwszym sezonie ujęła. Tina Cohen-Chang jest uosobieniem nieśmiałości i delikatności; a ze strachu przed publicznymi wystąpieniami wmawia wszystkim, że ma problem z jąkaniem. Jej styl ubioru może wydawać się trochę kontrowersyjny (zwłaszcza wierzącemu w wampiry dyrektorowi), ale pomaga jej wyrażać siebie i jak dla mnie jest wręcz rewelacyjny, uwielbiam gothic lolity. Do tego Tina posiada naprawdę śliczny głos, chociaż nie mamy zbyt wielu okazji, aby go posłuchać (powód: Rachel). Podobno jest dziewczyną Artiego (ja bym tego związkiem nie nazwała), ale na całe szczęście w drugim sezonie idzie po rozum do głowy i definitywnie z nim kończy.
Do chóru należą także Mike Chang oraz Matt Rutherford, przy czym pierwszy doczeka się chwili uwagi dopiero w drugim sezonie, a pełnego rozwinięcia wątku w trzecim, natomiast drugiego mogłoby praktycznie nie być, bo i tak nic nie mówi, a w następnym sezonie zwyczajnie znika z pola widzenia. Na moment dołącza także Jacob Ben Israel, który nie posiada najmniejszego talentu wokalno-tanecznego, a przez większość czasu jest po prostu jednym wielkim wrzodem na tyłku całego klubu. Wniosek? Nie ufajcie dziwakom z mikrofonem.


Oczywiście, chór nie byłby chórem bez opiekuna. William Schuester jest typowym nauczycielem, który zaprzedał duszę swojej pracy i misji pomagania młodzieży. Prowadzi zajęcia z hiszpańskiego i jeszcze potrafi się tym językiem posługiwać (jak dowiemy się w sezonie trzecim, nauczanie w szkole cofa w rozwoju), a że w swoich uczniowskich latach był gwiazdą glee, także nic dziwnego, że marzy o tym, aby przywrócić temu klubowi świetność. Przy czym nie wiem, czy to zamierzone działanie scenarzystów, czy wpadka przy pracy, ale jeżeli chodzi o dobór partnerek jest równie głupio-ślepy jak jego uczniowie. Po pierwsze jego żona, Terri, która wzorem Jej Wysokości Marii I Krwawej ma urojoną ciążę i we wszystkim widzi zagrożenie dla swojego małżeństwa (ludzi na stosach jeszcze nie pali, ale czasem wygląda tak, jakby miała wielką ochotę zacząć). Kwalifikuje się tylko i wyłącznie na specjalistyczne leczenie, i dzięki wszelkim Bogom, że naprawdę nie zaciążyła, bo posiadanie takiej matki byłoby skazą na psychice niewinnego dziecka. Twórcy jednak nie chcieli być chyba zbyt okrutni, podnieśli Willowi klapki z oczu i doprowadzili do rozwodu, całą jego uwagę koncentrując na szkolnej pedagog, Emmie Pillsbury, która przynajmniej zdaje sobie sprawę z tego, że ma problem sama ze sobą. Jej obsesja na punkcie czystości mogłaby zawstydzić samego detektywa Monka, a nieumiejętność podjęcia jakiejkolwiek rozmowy na temat seksu powinna ją chyba dyskwalifikować w zawodzie, a przynajmniej w pracy w liceum, ale jak widać w Ameryce wszystko przejdzie. Cóż, przynajmniej jest słodka.
A antagoniści? Na pierwszym miejscu stoi trenerka pomponiar, Sue Sylvester, która w wieku dwudziestu dziewięciu lat osiągnęła już wszystkie możliwe tytuły i wciąż chciała więcej. Tak dokładnie nie wiadomo, dlaczego nienawidzi szkolnego chóru. A gdy nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Bo, jak powszechnie wiadomo, grupka rozchichotanych panienek w kusych spódniczkach nie może przeżyć bez dietetyka, armatek śniegowych, własnego świętego Mikołaja, czy czego tam jeszcze trenerka nie wymyśli. Toć to elementarne, Watsonie! No dobrze, ja tu ironizuję, a prawda jest taka, że Sue definitywnie stanowi jeden z najmocniejszych punktów programu. Cudownie pokazane są jej relacje z siostrą, wpływ jaki ma na dyrektora i uczniów, a niektóre z jej tekstów powinny zapisać się złotymi literami w historii serialów. Wreszcie prawdziwa herszt baba, która mówi, co myśli i nie boi się brać tego, co jej się należy!


Gdzieś w tle przewijają się także trener drużyny futbolowej, Ken Tanaka, który jest zwyczajnie zazdrosny o Willa i jego kontakty z Emmą; były opiekun chóru, Sandy Ryerson, który co najwyżej może się przyśnić w nocy w ramach wyjątkowo obrzydliwego koszmaru oraz Jesse St. James, obrzydliwy typek, który śmiał związać się z Rachel i ją wykorzystać! Don Juan z bożej łaski, jak on w ogóle śmia... A nie, chwila, wróć. Obraziłam Don Juana. Kajam się.

 Wypadałoby powiedzieć jeszcze parę słów o piosenkach. Nie będę ukrywać, nie znam się na popie, a jakikolwiek rap wywołuje u mnie reakcje, których lepiej nie opisywać, bo to niegrzeczne. Nic więc dziwnego, że większość repertuaru Glee zbywam wzruszeniem ramion, bo ni mnie on ziębi, ni grzeje. Nie mogę jednak zaprzeczyć, że część utworów jest zdecydowanie lepsza od pierwowzorów, między innymi Rehab, Mercy, Bust Your Windows, Last Name, Defying Gravity (chociaż osobiście wolę wersję śpiewaną jedynie przez Kurta, niż tą, którą zaprezentowano na wizji), Crush, Don't Rain on My Parade, Vogue, Tell Me Something Good, czy To Sir, With Love. Nie można też zapomnieć o Don't Stop Believin, które stało się wizytówką całego serialu i to nie bez powodu. Jest zdecydowanie najlepszą piosenką całego sezonu, doskonale wyćwiczoną i zinterpretowaną. Mogę też uznać za pewien sukces wersję  You're the One That I Want, ale głównie dlatego, że całe Grease uważam za jeden wielki niewypał, i nie istnieją chyba śpiewacy, którzy mogliby tą piosenkę wykonać gorzej niż w oryginale.
Zdarzyły się też, niestety, utwory, których w żadnym wypadku nie powinno się wykonywać w tym serialu. Po prostu nie wypada. Już pominę On My Own, bo przy odrobinie dobrej woli mogę uznać, że pasowało do sytuacji, a i głos Lei Michele świetnie wpasowuje się w melodię (chociaż przełknięcie Rachel wykonującej partie Eponine trochę czasu mi zajęło). Myślę przede wszystkim o Taking Chances Celine Dion, Maybe This Time oraz Cabaret z musicalu Cabaret, Somebody To Love oraz Bohemian Rhapsody Queen, Total Eclipse of the Heart z The Dance of Vampires, a także repertuaru Bonnie Tyler, I dreamed a dream z Les Mis oraz One U2. To nie są zwykłe piosenki - to legendy. I czy naprawdę warto silić się na ich przerabianie, aby podnieść trochę prestiż serialu młodzieżowego?


Ostatecznie, pierwszy sezon Glee to po prostu lekka i przyjemna komedyjka muzyczna, co jakiś czas przeplatana nutką dramatu, coby nie było za nudno. Postacie zachowują się w sposób tak bezdennie głupi, że aż sztuczny, sytuacje w szkole naszych bohaterów podchodzą pod absurd nie z tego świata, a część bohaterów została porwana przez UFO i pozbawiona rozumów, ale, co dziwne, nie psuje to w jakiś szczególny sposób przyjemności z oglądania. Każdy jest w stanie znaleźć tu coś dla siebie, czy to ulubionego bohatera, czy też piosenkę. Póki co - jak najbardziej polecam, jako bardzo radosny i niezły odmóżdżacz. 

Ocena sezonu: 8/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz