Eurovision 2013 semi-final 1, czyli Lara Croft na planecie cyborgów

Maskonur bardzo przeprasza za jednodniowy poślizg - niestety, awaria neostrady uniemożliwiła pisanie notki podczas trwania konkursu i opublikowania jej zaraz po. No ale cóż, mam nadzieję, że uda mi się coś sklecić ze swoich notatek.

Zacznijmy może od samego początku - jak to się stało, że dziewczę teoretycznie pochłonięte maturalnym szałem uznało, że oglądanie "kiczowatego konkursu dla muzycznych miernot", jak to ładnie określił jeden z anonimowych internautów, jest ciekawsze od zgłębiania tajników historii. Cóż, po pierwsze wszystko jest lepsze od nauki o powstaniach narodowych, a po drugie nie po to cały rok niecierpliwie czekałam na zdanie: Eurovision Song Contest begins, aby przedłożyć nad nie maturę. A tak poza tym to każdy, kto wyjedzie przy mnie z kiczem i komercją ma przechlapane - tak tylko ostrzegam. 



Pomijając kilka niezbyt trafionych propozycji oraz dosyć irytującego pana komentatora ze Słowenii to całym półfinałem jestem zachwycona i zastanawiam się, czy nie dałoby się może zatrudnić szwedzkich organizatorów na stałe. Pomijam kwestię wojny między szwedzkimi miastami o przywilej bycia gospodarzem konkursu i tegoroczną stolicą europejskiej piosenki. Nie wiem jaką wizję mieli pozostali kandydaci, ale powiem jedno: Malmö spisało się na piątkę z olbrzymim plusem. Scena pozwala na doskonały kontakt artysty oraz prowadzącej z publicznością, a różnobarwne lampiony unoszące się nad głowami zgromadzonych kojarzą mi ze scenami z różnych anime, które ukazywały japońskie festiwale. Do tego dochodzi logo - kocham motylki, a ich animacje, które symbolizowały barwy narodowe uczestników były wręcz dziełami sztuki grafiki komputerowej. Bardzo miła odmiana po wcześniejszych nutkach, czy serduszkach... Chociaż moja awersja do tych drugich wynika pewnie z ogromnego niezadowolenia ze zwycięstwa Leny trzy lata temu. No nic, za werdykt Europejczyków ja nie mogę. Mogę natomiast skomentować jeszcze ostatni element reklamy, czyli hasło: We Are One - Jesteśmy Jednością. Uważam, że idealnie podsumowuje to, czym Eurowizja jest i czym być powinna. Nie tylko show, ale trzydniowym świętem muzyki, które ma łączyć Europejczyków, pokazać, że bez względu na to z jakiego kraju pochodzimy to jest coś, co nas zawsze łączyło, łączy i łączyć będzie - muzyka. 



Ale dosyć już ogólników, czas przejść do rzeczy. Muszę przyznać, że Szwedzi kupili moje serce już w ciągu kilku pierwszych sekund i tym razem nie dzięki mojej ogromnej miłości do Skandynawii. Wykonanie Euphorii w języku migowym zwyczajnie roztopiło moje serce i wprawiło w stan miłości do całego świata. Do tego Loreen, cudowna jak zawsze, która pokazała jak doskonale łapie kontakt z publicznością oraz, co najważniejsze, towarzyszącymi jej dzieciom. Z tego co wiem, niektórzy twierdzą, że był to przesadny, sztuczny teatrzyk - bardzo proszę o wskazanie tego momentu sztuczności. Może powinnam zainwestować w okulary, bo nie zauważyłam. Szwedzi pokazali po prostu klasę, elegancję i czysty profesjonalizm - także jeśli chodzi o wybór prowadzącej. Petra Mede spełniła wszystkie moje oczekiwania. Szczerze przyznam, że trochę bałam się zmiany trójki gospodarzy wieczoru na zaledwie jedną osobę... Niepotrzebnie! Petra jest prawdziwą osobowością, która żartuje, uwodzi i spontanicznie komentuje wszystko, co się dzieje. Nie dziwię się, że jest najbardziej lubianym komikiem u naszych północnych sąsiadów! Miałam jedynie zastrzeżenia do jej strojów, które były zwyczajnie brzydkie... Ale nie jesteśmy na pokazie mody w Mediolanie, więc to nie ma żadnego znaczenia.



No dobrze, pozachwycałam się gospodarzami, czas na uczestników. Omówię jednak jedynie sześć piosenek, które nie dostały się do wielkiego finału, pozostałą dziesiątką zajmę się w sobotę. Muszę mieć w końcu wtedy o czym pisać, no nie? 
  1. Austria: Natalia Kelly - Shine:
    Okropnie żałuję braku awansu tej piosenki, bo jest zwyczajnie śliczna. Może nie boska, ani nie rzucająca na kolana, ale przyjemna. Do tego Natalia jest piękną dziewczyną, która weszła na scenę bez robienia jakiegoś ogromnego show. Była wyluzowana, swobodna, nie wygłupiała się jak niektórzy. Osobiście cenię taką postawę dużo bardziej niż masę fajerwerków, które mają na celu zamaskować braki wokalne. A Austrii zdecydowanie nie można było nic w tej sferze zarzucić. Że piosenka niezbyt oryginalna? Nie ona jedna. A przynajmniej wokalistka nie pieje, ani nie jęczy do mikrofonu. Może jedynie zrezygnowałabym z chórku - nic za bardzo nie wnosi, a tylko efekt psuje.
    Ocena: 8/10
  2. Chorwacja: Klapa s Mora - Mižerja:
    Brak Chorwacji w finale to kolejne wielkie nieporozumienie. Jak pomyślę, że prezentacja kultury narodowej przegrała z białoruskim latino to krew mnie zalewa, ale trudno. Uważam, że naprawdę trzeba się wykazać wielką klasą, aby zamiast kolejnej gwiazdeczki pop wysłać coś, co ma oddawać ducha narodowego. Poza tym - każdy zespół folkowy ma ode mnie dziesięć plusów na samym wstępie. Zresztą czego chcieć więcej? Piosenka w języku urzędowym (cały czas czekam, aż stanie się to obowiązkowe), porządne, tradycyjne kostiumy i czysty śpiew. Nie spodziewałam się oczywiście TOP 10 w finale, ale udziału w nim? Jak najbardziej. Bardzo szkoda mi panów, bo odwalili kawał dobrej roboty - głosujący, wstydźcie się.
    Ocena: 8/10
  3. Słowenia: Hannah - Straight Into Love:
    Może nie powinnam tego mówić, ponieważ dzięki uprzejmości słoweńskiej telewizji mogłam obejrzeć ten półfinał, ale nie ma co ukrywać, że zarówno piosenka, jak i cały występ były zwyczajnie koszmarne. Nienawidzę techno, a już pomieszanie techno z popem to prawdziwa pomyłka, która nie pasuje dosłownie do niczego. Słowenia zawsze kojarzyła mi się z raczej uroczymi piosneczkami, które co prawda wpuści się jednym uchem, a wypuści drugim, ale które mimo wszystko nie denerwują. Ta irytowała niesamowicie. Kostium wokalistki kojarzył mi się z najgorszą artystką w dziejach polskiej Eurowizji, czyli mademoiselle T., a maski na twarzach tancerzy sprawiały wręcz komiczne wrażenie. To konkurs piosenki, czy warsztat hutniczy?!
    Ocena: 2/10
  4. Cypr: Despina Olympiou - An Me Thimasai:
    Szczerze przyznam, że porażki Cypru nie mogę odżałować jeszcze bardziej niż Austrii i Chorwacji razem wziętych. Że to niby tylko zwykła, popowa ballada? Trudno, ja jestem nią oczarowana. Nigdy nie podjęłabym się nauki greckiego, ale trzeba przyznać, że ten język ma coś w sobie. A już zwłaszcza, gdy pięknemu brzmieniu języka towarzyszy cudowny głos śpiewaczki. Do samego końca trzymałam kciuki za Despinę, która wykazała się moim zdaniem wielką odwagą. Po prostu wyszła, stanęła przed mikrofonem i zaśpiewała. Zero tancerzy, efektów specjalnych, sztucznych ogni i błyskotek. Przez trzy minuty byliśmy sam na sam z muzyką i to było najpiękniejsze.
    Ocena: 9/10
  5. Czarnogóra: Who See - Igranka:
    Prawdopodobnie największy koszmarek wieczoru. W pierwszej sekundzie myślałam, że to jakiś śmietnik się przewrócił i narobił hałasu, ale nie. To ufoludko-austronauci z kosmosu, którzy wylądowali na Ziemi, aby sobie porapować... Matko Noc, proszę, stop! Chociaż gdyby na nich się skończyło to nie byłoby aż tak źle. Niestety, oto zjawiła się Lara Croft, która wracała z planety cyborgów. Nie żartuję - to była moja pierwsza myśl, gdy zobaczyłam wokalistkę. Chyba bym się zapłakała, gdyby to coś przeszło dalej. Ja wiem, że Czarnogóra ogólnie lubi wysyłać dosyć dziwaczne propozycje na Eurowizję, ale tym razem przeszła samą siebie. W bardzo negatywny sposób.
    Ocena: 1/10
  6. Serbia: Moje 3 - Ljubav je svuda:
    Dobra, ogłaszam remis Serbii i Czarnogóry. Piosenka wykonywana przez Moje 3 była jedną z niewielu, których nie znałam przez rozpoczęciem konkursu, więc po obejrzeniu filmiku z udziałem zespołu byłam pełna dobrych myśli. Zapowiadało się sympatycznie, skończyło tragicznie. Po pierwsze dziewczęta zrezygnowały ze ślicznych sukienek z finału krajowego, które zostały zastąpione... dziecinnymi śpioszkami. Ewentualnie stylizacją a la pijana Brittany z Glee. A po drugie, i najważniejsze, w natłoku ruchów, gestów i teatralności zniknęła gdzieś sama piosenka. Przyrzekam, że nie zapamiętałam nawet melodii, co zdarza mi się naprawdę rzadko. Serbia to idealny przykład na to, jak nadmiar kombinatorstwa może zniszczyć całkiem przyjemny utwór.
    Ocena: 3,5/10 (6 za piosenkę, 1 za oprawę)

Dziękuję za uwagę, zapraszam w czwartek na część drugą! 



P.S. - komentarz co prawda był taki sobie, ale zobaczenie w słoweńskiej telewizji Antonio Banderasa, który reklamuje ciasteczka jest bezcenne. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz